A ostatnio skończyłem serię Achaja, też Andrzeja, ale Ziemiańskiego
Gofer wielkim kitajcem jest! Wziąłem się za tego Ziemiańskiego. Przeczytałem pół pierwszego tomu, niby wciąga, ale już mi się dalej nie chce czytać. Powody? Może jako całość dałoby się to docenić, ale oddzielnie każdy element jest po prostu do dupy. Po kolei:
1. Bohaterowie. Nijacy, nie wiedzą czego chcą.
2. Geografia. Zwyczajna, najzwyczajniejsza jak można sobie wyobrazić. Szczególnie ta polityczna - trzy spore państwa plus jakieś legendarne rasy/plemiona żyjące nie wiadomo gdzie.
3. Upływ czasu. Niektórzy autorzy umieją doskonale przedstawić upływ czasu, tak, że czytelnik ze strachem będzie wyobrażał sobie rok spędzony w niewoli. A tutaj? Po roku księżniczka hasa sobie wesoło zakuta w łańcuchy, nosząc kosze z kamieniami.
4. Pomysły. Może i autor ma pomysły na ciekawe wydarzenia, ale są to pojedyncze wydarzenia. Nie umie tego sklecić w porządną całość.
5. Filozofia. Beznadziejna. Z tego, co wywnioskowałem po 200 stronach, to to, że akcja dzieje się na planecie posiadającej stałe pierścienie, których nie da się przebyć, oraz że niejacy "Ziemcy" - czyli my, zostali stworzeni przez boga-zdrajcę, aby podbić cały kosmos. I że są pozbawieni jakiejkolwiek moralności itp.
7. Wątek nauki. Występuje we wszystkich tego typu powieściach, w tym wypadku - szczególnie marny.
6. Styl. Może mi się trafiła wersja "beta", przed korektą, ale tak czy siak, nijak bym się nie zgodził ze słowami:
Sapkowski na dłuższej formie się nie zna
Gdyby te same wydarzenia miał opisywać Sapkowski, to nie dość, że książka miałaby porządny styl, to jeszcze pewnie lepszą i bardziej zawikłaną fabułę oraz filozofię. Ba, pewnie miałaby całkiem inną fabułę i sporo lepszą filozofię, byleby tylko Sapkowski nie wsadzał swojej usranej magii.
No, ale koniec o tym. Chciałem, żeby mama mi wypożyczyła to z biblioteki, bo ebooka ciężko czytać, ale zamiast "Achai" (bo "Achai" nie było), przyniosła mi "Wojny urojone" - drugą książkę Ziemiańskiego, sporo starszą niż Achaja. Krótka, bo ledwo chyba 136 stron, w klimacie po który rzadko sięgam - SF. Ale wciągnęła i następnego dnia niosłem już ją oddać. Nieco za szybko się dzieje, możnaby to rozpisać ciekawie na 300 stron albo i więcej. Zakończenie średnie, ale przynajmniej wszystko układa się w spójną całość.
A oddając "Wojny...", wziąłem sobie coś grubszego, z perspektywą przeczytania trzech tomów - "Wiosna Helikonii" Briana Aldissa. Napisane niby porządnie, ale tak, jak te "Wojny" umiałem przeczytać praktycznie jednym tchem, jak od Sapkowskiego nie umiałem się z początku oderwać, tak tutaj muszę czytać w partiach po dziesięć stron, bo więcej nie wytrzymam. Głównie opisy, dialogi sporadyczne. Bohater, siedmiolatek, zdążył zabić już trzy osoby, przy czym dwie we śnie, a ostatnią z innego gatunku. Klimat i realia niby są w 100% "oryginalne", ale nieraz autor przesadza. Przykładowo, opis rozmnażania pewnego zwierzęcia, posiadającego sierść, a kształtem, wielkością, zachowaniem i wszystkim innym przypominającego bawoła. Jakiegoś tam białego bawoła:
Podobnie jak jego olbrzymi krewniak bijajak oraz gunandu, jajak był nekrorodny - rodził tylko przez własną śmierć. Każdy osobnik był hermafrodytą - raz samcem, raz samicą. Zwierzęta te miały zbyt prymitywną budowę, by posiadać takie organy ssaków, jak jajniki i macice. Po sparzeniu, ze wstrzykniętej spermy wewnątrz ciepłych ciał rozwijały się maleńkie niby-larwy, które rosnąc pożerały żołądek żywiciela. Aż wreszcie przychodził moment, w którym larwy jajaka docierały do głównej tętnicy. Wówczas, niczym nasiona na wietrze, rozprzestrzeniały się po całym organizmie rodzicielki, w krótkim czasie powodując zgon. Następowało to nieuchronnie z chwilą dotarcia wielkich stad do płaskowyżu, u kresu ich wędrówek na zachód. I tak od stuleci.
Warto jeszcze dodać, że akcja rozgrywa się na planecie z dwoma (trzema?! trudno określić) słońcami oraz kilkoma księżycami. A w "tropikach" cały czas występuje pokrywa lodowa. Bez jaj.