Mam nadzieję, że tylko w ostatnim fragmencie.
Zrozumiałem to już wtedy, gdy czytałem harmonogram zjazdu, imbryk tańczył w kuchni, a Antoine wychodził na ulicę. Rozległo się głuche pukanie, które stało się zrozumiałe dopiero, gdy czajnik zszedł z pisku wrzątku ku taktownemu bulgotowi.
Odmierzane cierpliwą ręką, wzywało mnie co trzy sekundy do drzwi, przed którymi czekał siwy starszy pan z przezabawną brodawką na czole. Spojrzałem z ukosa, niepewny w jednakim stopniu intencji śmiesznej kurzajki, jak też i jej właściciela, nie mniej niepoważnego. Uśmiechnął się. Do dwuelementowej konstrukcji błazenady dołączył trzeci, szeroko rozkretyniający głupkowate oblicze. Żebrak? Sąsiad? Idiota? Wszystko naraz? Nie chcąc czekać na dalszy ciąg szturmującego kołtuństwa pchnąłem klamkę. Nic to, but intruza wbity między drewno a framugę. Nie wiedząc co czynić, nie czyniłem nic. Wtedy usłyszałem najdziwniejsze powitanie, jakim kiedykolwiek człowiek pozdrowił człowieka.
- Dzień dobry.
Problem polega na tym, że nie byłem w stanie wyjaśnić poprzedniego zdania narracji.
Zrozumiałem to już wtedy, gdy czytałem harmonogram zjazdu, imbryk tańczył w kuchni, a Antoine wychodził na ulicę.
Chyba dość oczywiste, po prostu bohater szybko zdał sobie sprawę, że czuje się dobrze w mieszkaniu. Pierwszą rzeczą, jaką uczynił było wstawienie wody na herbatę i wzięcie harmonogramu do ręki.
Rozległo się głuche pukanie, które stało się zrozumiałe dopiero, gdy czajnik zszedł z pisku wrzątku ku taktownemu bulgotowi.
Czajniki tych czasów były dość głośne. Dźwięk pukania do drzwi początkowo jest zagadkowy, gdyż każde drzwi dźwięczą trochę inaczej po dotknięciu kostkami. Także wyłowienie faktu, że ktoś puka do drzwi jest początkowo trudne ze względu na powyższe czynniki. Głuche dudnienie nie jest oczywiste, gdy syczy imbryk. Jednak jest już proste, gdy woda się zagotuje, 'zapiszczy' i już tylko bulgocze. Bulgot jest taktowny w przeciwieństwie do pisku, gdyż jest cichy, spokojniejszy, regularny.
Odmierzane cierpliwą ręką, wzywało mnie co trzy sekundy do drzwi, przed którymi czekał siwy starszy pan z przezabawną brodawką na czole.
Pierwsza część zdania świadczy tylko o fakcie, że stukot był co trzy sekundy i był miarowy, regularny. Wiemy już, że trochę czasu pukał, więc w połączeniu z tą regularnością (mimo upływu czasu, co jest denerwujące dla pukającego) możemy mówić o pewnej cierpliwości tej ręki. Wzywało mnie, gdyż pukanie do drzwi to wezwanie. Przezabawna brodawka to po prostu fakt połączony ze swawolnym spojrzeniem.
Spojrzałem z ukosa, niepewny w jednakim stopniu intencji śmiesznej kurzajki, jak też i jej właściciela, nie mniej niepoważnego.
'Moja' negatywna reakcja na niespodziewanego, śmiesznego gościa. Ocena intencji człowieka i jego samego jako niepoważnego. W parze za tym idzie jego główny atrybut, który zwrócił moją uwagę i teraz jest jakby 'poza nim' - jakby autonomicznie. Cechy staruszka i jego brodawki od tego momentu przeplatają się nierozerwalnie w psychice.
Uśmiechnął się.
To chyba oczywiste. Uznałem, że krótkie, ludzkie zdanie opisujące jego czynność przyda się.
Do dwuelementowej konstrukcji błazenady dołączył trzeci, szeroko rozkretyniający głupkowate oblicze.
Wspomniałem już wyżej, że jakiś szczególny atrybut postaci, który podkreśla jej cechy może zyskać znaczenie zezwalające na po części autonomiczny opis. To znaczy - osobny, ale tylko we współwystępowaniu z postacią. Coś jak pies na smyczy pana w parku. Pies - tak, ale tylko, gdy jest jego pan. Nie jako włóczęga. Dlaczego sam uśmiech nie może się uwolnić jak pies, chyba nie muszę tłumaczyć. Czemu 'szeroko rozkretyniający'? Pisałem, że podkreśla cechy postaci, więc je wzmacnia, potęguje.
Żebrak? Sąsiad? Idiota? Wszystko naraz?
Pytanie retoryczne w głowie skonfundowanego domownika z obcego miasta.
Nie chcąc czekać na dalszy ciąg szturmującego kołtuństwa pchnąłem klamkę.
Próba ucieczki poprzez zamknięcie drzwi przed dziwnym człowiekiem powiększonym do rozmiarów symbolu debilizmu.
Nic to, but intruza wbity między drewno a framugę.
Krótka, bezosobowa obserwacja stwierdzająca zaistniały fakt.
Nie wiedząc co czynić, nie czyniłem nic.
Dalszy ciąg konfuzji spokojnej jednostki; oczekiwanie na dalszy rozwój wydarzeń.
Wtedy usłyszałem najdziwniejsze powitanie, jakim kiedykolwiek człowiek pozdrowił człowieka.
- Dzień dobry.
Problem polega na tym, że nie byłem w stanie wyjaśnić poprzedniego zdania narracji.
Powitanie jest absolutnie normalne. Dlaczego więc najdziwniejsze? Chory kontekst sprawił, że te słowa brzmią dziwnie i obco. Ostatnie zdanie jest świadectwem tego, że nasz bohater doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że te słowa są zwyczajne. Przeżywa dysonans między tą wiedzą a własnym odczuciem. Poza tym zdaje sobie sprawę, że istnieje 'narracja', więc jest to książka.
Uff, rzekłem.