(...)
Uniosłem dłoń, uderzyłem muchę między policzkiem a kciukiem szorstkim naskórkiem i nieuważnie rozsmarowałem jej wnętrzności w zagłębieniach oczodołu. Jej drobne nóżki gwałtownie sunęły po skórze, zaginając rzęsy ku białku. Na oczy nachodził las czarnych, patykowatych drzew powstałych na tle powszechnej, jednomyślnej ciemności wyrastającej z mojego ciała. Nie wiedziałem, że podległy palec wybuchnie w oku, wtrącając w otchłań aparatu owadzie trzewia.
Trwało to niecałą sekundę.
Odsunąłem tożsamego intruza i drugim, świeżym spojrzeniem ująłem, że jest czysty. Oprawione w ramę obrazy lustrzane naświetlały wyżłobienie po rzęsie, którędy zmierzały resztki zwierzęcia, nim zniknęły w środku, we mnie. Były to pierwsze przedmioty, które obejrzałem wyłącznie dla siebie. Wszystkie poprzednie widzieliśmy wspólnie, w ich rysach szukałem i eksponowałem wszystko, co pozostali też mogli. A każdy inny rodziła fantazja albo kontra dla zaspokojenia potrzeb samotności.
Dojeżdżaliśmy. Zza zasłonek wdzierający się świt odsłaniał nasze problemy ze snem, z którego wyciągały nas wschodzące sople światła kłujące oczy i szczypiące twarze. Pociąg siłował się z masą wagonów, wstrzymując pęd biegu wielu godzin.
Jesteśmy.
Peron drżał na wietrze. Tak było. Ludzie zmiatają ciała szybciej niż urwane strony gazet, liście przywiane z dalekich drzew i proste śmieci toczą się chwiejnie po betonowych płytach. Rozbite szkło szamoce się po przestrzeni ruchami plamkowatymi, szybko zbierając słońce. Wychodząc, przebijaliśmy bańkę zimnego powietrza, jednocześnie krusząc obcasami żarzący się staw zimnych ogni. Z przemijającym sekundami ciała odsuwały się od siebie i tak odzyskiwałem indywidualizm percepcji - dopóki nie zyskałem pewności, że moje ciało oddaliło się od cudzych.