Miałem dzisiaj bardzo dziwny stan, nie wiem czy można nazwać go świadomym śnieniem, ale chyba tak. Nie mogłem zasnąć, było około 5-5:30 rano. Byłem w pełni świadomy, odczuwałem dotyk (np. materiału śpiwora na nogach), słyszałem dźwięki dochodzące z dworu i reszty domu, mogłem otworzyć oczy, sprawdzić godzinę na telefonie itd. Mimo to miałem bardzo żywą senną wizję. W przeciwieństwie do wyobrażania sobie czegoś na jawie, nie miałem wpływu na to, co się w niej dzieje na większą skalę, to znaczy nie mogłem decydować o tym, kim jestem i jak wygląda moje otoczenie. Mogłem natomiast decydować o tym, gdzie idę, a mój mózg (jak to w snach) tworzył na bieżąco obiekty przede mną. Wszystko było bardzo szybkie, więc decyzje o działaniach były podejmowane natychmiast. Podejrzewam, że mogłem mieć nawet zwiększony poziom adrenaliny, ponieważ wizja była typowym przykładem "fight or flight" - najpierw byłem jakimś sporym białym ptakiem (mewą?), ściganym przez coś typu orła/sępa. Przez chwilę nawet byłem w jego szponach, ale udało mi się zwiać, musiałem jednak błyskawicznie zmieniać kierunek lotu oraz rozglądać się w poszukiwaniu możliwości schronienia. Później byłem białym królikiem i biegałem sobie po norkach (mózg dosłownie przede mną tworzył teren i tunele, widać było wręcz, jak wyłaniały się z nicości). Na końcu byłem już człowiekiem, znajdowałem się w czymś co wyglądało jak połączenie wilgotnego dworca kolejowego z pałacowymi komnatami. Miałem przy sobie rakietę do badmintona. Nie wiadomo skąd pojawiły się dwa wielbłądy (dromader i baktrian) i zaczęły mnie po tych komnatach ganiać, a ja musiałem cały czas zamykać za sobą wielkie drzwi. Wszystko to (oprócz może ostatniej scenerii) w idyllicznych kolorach, znanych chociażby z filmu Hobbit. Cała wizja urwała się nagle i nie potrafiłem już do niej powrócić.