Z jednej strony owszem, narzucanie innym własnej woli było i jest podstawą jednej ze strategii przetrwania (życie w stadzie, rozmnaża się ten kto pokona współzawodników). Amebę jednak podałem jako przykład czegoś, co jest po prostu bardzo prymitywne i równie dobrze mógłbym podać tutaj ludzi pierwotnych. Chodzi mi ogólnie o to, że sztuczne tolerowanie wszystkiego i dopuszczanie wszystkiego innego jest na dłuższą metę szkodliwe. Owszem, masz spokój, nikogo się nie czepiasz i masz jakąś tam mniejszą czy większą pewność że nikt się Ciebie nie czepi. W końcu jednak to się może zmienić, a Ty pozostaniesz z ręką w nocniku. Dotychczas żyłeś jako szaraczek w większym stadzie. Nawet jeśli jakiś drapieżnik będzie próbował oderwać od stada najsłabsze ogniwo, to Ty gdzieś tam będziesz się bezpiecznie krył, nie będziesz się wychylał z szeregu i będziesz miał pewność lub chociażby nadzieję, że Ciebie nikt nie zje. A co, jeśli stado zacznie się drastycznie kurczyć? A co, jeśli w końcu to Ty będziesz najsłabszym ogniwem, skoro pozwoliłeś na zjedzenie wszystkich słabszych od siebie? A co, jeśli zostaniesz oderwany od stada, zostaniesz na chwilę sam, a nagle dookoła znajdzie się wataha drapieżników? Pozostajesz jako bezbronna ofiara, niezdolna do zadania jakiegokolwiek ciosu. Zdolna może jedynie to panicznej ucieczki, oplucia napastników lub wypuszczenia na nich śmierdzącej substancji. Tak właśnie robi większość osób, które nie umieją dyskutować i które zamiast wykształcić sobie porządne pazury (argumenty), myślą że w swoim stadzie są bezpieczne.