2
« dnia: 2012-09-20, 12:32 »
Zacząłem ostatnio pod wpływem weny pisać małe opowiadanko, co prawda osadzone w świecie TES, ale że jest tutaj trochę osób, które zna tą serie gier, to uznałem że tutaj też je zamieszczę. Opowiadanie przedstawia alternatywną fabułę Skyrim pozbawioną patosu, bohaterstwa i innego crapu. Znajomość gry nie jest konieczna do czerpania przyjemności z czytania, choć na pewno przyda się, aby wyłapać wszystkie smaczki.
Halgen? A może Helgen?
Nie jestem nawet pewien jak ta dziura na krańcu świata się nazywa, co jest lekko dołujące biorąc pod uwagę fakt, że jest to ostatnie miejsce w Tamriel jakie jeszcze kiedykolwiek zobaczę. Nie wiem także czy ręce mi drżą z powodu przejmującego chłodu czy też nerwów. Nie wiem czy mam czuć ulgę, że zaraz wszystko się skończy czy też panikować i błagać o życie. W głowie mam jeden, wielki mętlik.
Jedyne czego jestem pewien to to, że jest naprawdę bardzo, ale to bardzo zimno. Mógłbym się założyć, że jeśli nie zetną tej mojej głupiej głowy w ciągu najbliższej godziny to i tak zamarznę na śmierć.
Ah tak, zapomniałem wspomnieć – właśnie stoję w kolejce do kata. Chętnie bym opowiedział jak doszło do tego wszystkiego, ale moja historia najwyraźniej i tak dobiega końca.
Ciach. Poleciała kolejna głowa, jednego rebelianta mniej. Strażnik wyczytujący kolejne to nazwiska skazańców podchodzi do mnie – nadeszła moja kolej.
- William Stanwood!
Moje serce zatrzymuje się moment, a głupia i nielogiczna nadzieja że być może to jakaś pomyłka, że być może nikt mnie nie wyczyta i za chwilę będę w drodze do domu, została brutalnie zabita.
Gdzieś w oddali rozlega się pomruk tak złowrogi, że aż na moment wszyscy się zatrzymują i w ciszy wsłuchują w przestrzeń. Nawet ja na moment poczułem grozę większą od strachu przed nadchodzącą śmiercią. Jeden ze strażników przerwał ciszę, żartując że to pewnie burczy w brzuchu ukrywającym się w górach Gromowładnym. Wśród Cesarskich rozległ się śmiech – jedynie przywódca grupy włożył odrobinę wysiłku w zachowanie powagi.
Mnie jednak nie było do śmiechu, moja przewrażliwiona na niebezpieczeństwa intuicja podpowiadała mi, że to bardzo zły znak. Jakby już nie mogłoby być gorzej.
Rozglądając się naokoło, moją uwagę przykuł stojący zaraz za mną skazaniec – potężnie zbudowany Nord, jako jedyny z jakiegoś powodu zakneblowany – pewnie jeden z tych krzykaczy, którym się zamyka usta żeby nie psuli przedstawienia. Biła od niego jakaś taka dziwna aura dumy i siły, przynamniej osobiście tak to odczuwałem. W każdym razie to co mnie najbardziej zainteresowało w tym osobniku to jego oczy, a raczej to co w nich zobaczyłem. A był to lęk człowieka, który normalnie powala mamuty jedną ręką. Ta osoba najwyraźniej potrafiła zidentyfikować źródło tego pomruku, a jej reakcja mnie przerażała. Jeżeli boją się ludzie, którzy wyglądają na nieustraszonych, to co ja mam zrobić? Rozpaść się na kawałki ze strachu?
Moje rozmyślania przerwał strażnik od listy, który w międzyczasie zdążył się uspokoić i przestał się krztusić ze śmiechu.
- Stanwood! Nie stój jak kołek i ruszaj w stronę tego sympatycznego pana z toporem. I nie smuć się tak. – palec wskazujący strażnika pojawił się niezwykle blisko mojego czoła, celując w sam jego środek – Zaraz zrzucimy ci ten ciężar z barków.
Cesarski zaczął się ponownie krztusić ze śmiechu, jakby miał zaraz skonać, nie zauważając nawet fali zażenowania i złości, która poleciała w jego stronę prosto od przełożonego i rozbiła się na kilku pobliskich osobach rozpryskując się okazale. Część z nich poczuła się winna, nie wiedząc czemu.
Ah, kolejna rzecz o której nie wspomniałem. Jestem niezwykle wrażliwy, nawet jak na Bretona, na postrzeganie ludzi na nieco subtelniejszych płaszczyznach niż ta fizyczna. Sfera emocjonalna jest często dla mnie aż nadto wyraźna. Wspaniały dar, dzięki któremu wiele zyskałem, ale jeszcze więcej zaraz stracę.
Ruszyłem niepewnym krokiem w stronę kata, mając wrażenie że nogi zaraz odmówią mi posłuszeństwa. Jeszcze nigdy nie odczuwałem ich w ten sposób - były niezwykle ciężkie i najwyraźniej miały ochotę dramatycznie zemdleć.
Wtem rozległ się po raz kolejny złowieszczy ryk, tym razem dużo głośniej i wyraźniej, a zza najbliższej góry wyłoniła się ogromna, skrzydlata, czarna i łuskowata bestia. Tak mnie to zaskoczyło i przestraszyło, że osunąłem się na kolana lądując w błocie i śniegu. To najwyraźniej było już zbyt wiele dla mojego ciała.
Mój umysł zaczął pracować na pełnych obrotach, przypominając sobie i analizując niezliczone bestiariusze, które miałem okazje studiować przed laty. Szukałem logicznego wyjaśnienia na to co zobaczyłem, bo nie byłem w stanie przyjąć do wiadomości, że od tak sobie przyfrunął najprawdziwszy smok. To nie mogła być prawda. Pewnie mam już urojenia z powodu nieumiejętności pogodzenia się z nadchodzącą śmiercią. A może już umarłem i o tym nie wiem? Czytałem o istnieniu takich duchów. Ewentualnie zupa, którą mi dali rano była nieświeża – wiedziałem, że ma jakiś taki dziwny, podejrzany smak. Może nawet mnie czymś naćpali, żeby mieć ze mnie ubaw.
Tymczasem moje niezwykle realistyczne urojenie wylądowało na dachu jednego z domów, powodując tym samym niesamowity chaos, panikę i przerażenie. Mnóstwo ludzi uciekało we wszelkie możliwe strony, inni stali otępiale jakby nie dotarło do nich jeszcze to co się dzieje. Wśród tego całego hałasu i zgiełku, przywódca żołnierzy próbował wydawać jakieś rozkazy, ale widząc że większość żołnierzy albo go nie słyszy albo ignoruje, poddał się, burknął coś o odwrocie i ruszył w kierunku stajni.
Smok wydał z siebie jakiś dziwny krzyk, brzmiący niepokojąco ludzko i znów wzbił się w powietrze. Niespodziewanie niebo zasnuło się gęstymi chmurami, a na okoliczne budynki zaczęły spadać ogniste kule, których źródło było najwyraźniej gdzieś w tych chmurach. Klęczałem przerażony pośród ognia, błota i topniejącego śniegu nie mogąc się ruszyć, jedynie biernie obserwując ogrom zniszczenia. W ciągu kilku chwil większa cześć wioski stanęła w ogniu, a wszędzie wokół było słychać krzyki ludzi – zarówno tych umierających w ogniu, jak i tych przerażonych całą sytuacją.
Jeden z uciekających strażników poślizgnął się i wpadł na mnie, w wyniku czego przewróciłem się lewy bok. Nie wiem czy to samo zderzenie czy wylądowanie głową w śniegu mnie ocuciło, ale cały strach został przesłonięty przez potrzebę przetrwania. Mimo, że podłoże było śliskie, a ja miałem związane ręce – jakoś udało mi się wstać. Szybko się rozejrzałem po otoczeniu w poszukiwaniu jakiejkolwiek kryjówki. Moją uwagę natychmiast przykuł oddalony o kilkadziesiąt metrów kamienny budynek, będący najwyraźniej wieżą strażniczą.
Chciałbym powiedzieć, że biegłem tak szybko jak jeszcze nigdy w życiu, ale zdecydowanie nie miałem do tego warunków. Modliłem się, żeby się nie poślizgnąć na tym cholernym lodzie i rzeczywiście się nie poślizgnąłem. Zamiast tego przefrunął tuż nade mną ten przerośnięty gad, a podmuch powietrza jaki tym wywołał, od razu mnie wywrócił. Na domiar złego obok mnie przebiegł jakiś uciekinier ochlapując mnie błotem. Mimo, że wzrok mi się nieco zamazał od błota wpadającego do mego biednego oka, rozpoznałem zakneblowanego skurczybyka, wbiegającego do budynku, który sobie upatrzyłem. Czym prędzej pozbierałem się z ziemi i pognałem w tym samym kierunku. Dyszałem tak głośno, że prawdopodobnie wywołałem lawinę w pobliskich górach.
W końcu osiągnąłem upragniony cel i wbiegłem do budynku, padając na podłogę jakbym osiągnął ostateczny cel swojego życia i nic już nie miało mieć znaczenia. Usiadłem pod ścianą, żeby złapać oddech i rozejrzałem się po pomieszczeniu. W środku prócz mnie, były trzy inne osoby – zakneblowany typek, jakiś inny skazaniec i siwowłosy jegomość, prawdopodobnie zwykły mieszkaniec wioski. Starzec przy użyciu najwidoczniej nie zbyt ostrego noża siłował się z więzami skazańca – ciężko powiedzieć czy robił to z własnej woli czy został do tego zmuszony. W otoczeniu było tyle emocji, że moje zmysły zostały przytępione i nie potrafiłem jasno określić czym się kierują otaczający mnie ludzie.
Po kilku chwilach nerwowego oczekiwania więzy w końcu puściły. Skazaniec szybko chwycił nóż, który trzymał staruszek wprawiając go tym samym w niemałe przerażenie, ale nic mu nie zrobił. Odwrócił się w kierunku zakneblowanego jegomościa, uwalniając go kilkoma sprawnymi ruchami zarówno od knebla jak i ograniczających ręce więzów. Sam akt był dokonany z taką czcią, że aż wydało mi się to podejrzane. Przyjrzałem się bliżej emocjom nadpobudliwego skazańca i dość wyraźnie ujrzałem, że prócz strachu i chęci przeżycia dominowały tam także nadzieje na jakieś łaski lub zaszczyty. Najwyraźniej zakneblowany Nord musiał być jakąś lokalną szychą.
Z całej trójki tylko staruszek zwracał na mnie jakąkolwiek uwagę, patrząc na mnie w taki sposób, jakby liczył na to, że okażę się jego zbawcą, który wyciągnie go z tej beznadziejnej sytuacji. Niestety ja nie z tych.
Tymczasem skazańcy coś omawiali szeptem, ignorując mnie całkowicie, więc czym prędzej wyciągnąłem w ich stronę swoje związane ręce.
- Przetnijcie! – wpływ pośpiechu i stresu sprawił, że nie byłem zbyt elokwentny – Błagam! – dodałem żeby pozbawić się resztek męskości i godności.
Pozbawiony knebla typek, jak go teraz nazywałem, spojrzał na mnie, a w jego oczach nie zauważyłem ani litości, ani jakiejkolwiek innej emocji ukierunkowanej na mnie. Byłem mu tak obojętny, że aż przez chwilę poczułem się jak nic nie warty robak. Bez słowa chwycił nóż, uwolnił me nadgarstki i odwrócił się z powrotem do swego towarzysza. Było widać, że zrobił to mechanicznie, tylko i wyłącznie ze względu na honor czy jakieś inne bzdurne zasady stanowiące trzon jego światopoglądu.
Słyszałem tylko pojedyncze słowa z rozmowy skazańców. Kilka razy padła nazwa „Windhelm”, kojarzyłem, że jest to jedno z większych miast Skyrim. Zanotowałem w pamięci fakt, żeby przypadkiem nigdy się nie wybierać do tego miejsca. Po chwili skończyli rozmowę, a pozbawiony knebla typek stanął w wejściu i niespodziewanie krzyknął coś, co brzmiało niepokojąco podobnie do okrzyku smoka. Jednak jeszcze bardziej niepokojący był fakt, że osobnik ten gdzieś zniknął.
A jednak nie zniknął. W ciągu zaledwie sekundy przetransportował swoje wielkie cielsko przez pół wioski, po czym pobiegł w stronę bramy, znikając za jednym z płonących budynków. Nie zaskoczyło mnie to jednak ani trochę. Dzisiejsze, wyjątkowo efekciarskie „wejście smoka” sprawiło, że już chyba nigdy, nic mnie nie zaskoczy. Cokolwiek w moim umyśle odpowiada za uczucie zaskoczenia - prawdopodobnie zostało nieodwracalnie uszkodzone.
Właśnie dlatego gdy chwilę później, w wieże w której się chowaliśmy, uderzyło coś większego – jedna z ognistych kul lub nawet sam smok – sprawiając, że kawałek górnej części budynku spadł przy samym wejściu, blokując nam drogę ucieczki, nie byłem ani trochę zaskoczony. Nic, a nic. Nawet odrobinę.
Roześmiałem się histerycznie, nie wiedząc co innego mógłbym jeszcze zrobić. Pozostała dwójka spojrzała się na mnie, skazaniec z niechęcią w oczach, a staruszek z rezygnacją. Ten drugi usiadł pod ścianą i zaczął coś mamrotać pod nosem, prawdopodobnie jakieś religijne bzdury, mające dać mu komfort psychiczny przed śmiercią. Całkowicie się poddał.
Z kolei skazaniec bez słowa wbiegł na schody, pnąc się ku górze wieży. Jako, że z całej dwójki wyglądał na tego, który ma lepszy plan, ruszyłem za nim.
Czym prędzej wspiąłem się po schodach, przebywając wysokość jakichś dwóch pięter. Moim oczom ukazał się widok człowieka stojącego niepewnie na tle całkiem sporej wyrwy w ścianie. Odwrócił się i spojrzał mnie, pokazując mi w swoich oczach cały lęk, którego już dłużej nie musiał ukrywać, ponieważ człowiek, którego tak podziwiał był już daleko stąd.
- Myślisz, że powinniśmy skoczyć? - odezwał się do mnie po raz pierwszy, wskazując głową na zrujnowane i wciąż palące się domostwo.
Odniosłem wrażenie, że i tak zrobi, ale dla psychicznego komfortu woli uzyskać aprobatę otoczenia dla swego pomysłu.
- Cóż... możemy zrobić to ryzykując, że skręcimy karki albo zostać tutaj i liczyć na to, że jakimś cudem ta wieża się zaraz nie rozpadnie pogrzebując nas żywcem.
Chyba go nie pocieszyłem, ale tak już mam – lubię stawiać sytuacje jasno, nawet jeśli prawda jest nieprzyjemna.
Mój towarzysz niedoli spojrzał jeszcze raz na zniszczony dach, znajdujący się pod nami, znów na mnie i biorąc głęboki wdech, jakby zamierzał zanurzyć się pod wodę – skoczył. Udało mu się trafić w dziurę w dachu, co nie było wielkim wyczynem biorąc pod uwagę, że obecnie ten dach składał się głównie z dziur, po czym wylądował na podłodze pierwszego piętra budynku. Widząc, że nic mu nie jest, również skoczyłem, bez zastanowienia także biorąc głęboki wdech. Niestety po drodze nie miałem tyle szczęścia i zahaczyłem lewym ramieniem o jedną z odstających desek. Na domiar złego podłoga pierwszego piętra zbuntowała się i postanowiła się pod nami zarwać, gdy tylko na niej wylądowałem.
Całe ciało mnie bolało, ale na szczęście nic nie złamałem. Lewe ramię krwawiło, ale rana nie wyglądała na głęboką. Bardziej mnie to ramię bolało niż krwawiło, tak by przynamniej powiedziała moja wredna matka.
Z trudem wygramoliłem się spod sterty desek i ujrzałem leżącego obok skazańca. Był przywalony belką, a z brzucha wystawał mu ostry kawałek metalu. Dla niego to był już koniec. Żył jeszcze, ale zdecydowanie nie było możliwości, aby go uratować. Wybiegłem czym prędzej z budynku, czując jak ściga mnie jego przerażenie. Krztusząc się dymem wyszedłem znów na ulicę i zwymiotowałem. Wokół waliły wciąż kule ognia z nieba, choć chyba z mniejszą już częstotliwością. A może tylko mi się zdawało, bo się przyzwyczaiłem do tego wszechobecnego zniszczenia. Zaczynałem żałować że się jednak nie załapałem na katowski topór.
Nie wiedziałem już gdzie biec. Straciłem orientacje, a wszędzie wokół były tylko płonące budynki i porozrzucane ciała - jedne zwęglone, inne rozszarpane. Ruszyłem więc w kierunku, gdzie było najmniej ognia, z nadzieją że droga ta doprowadzi mnie do wyjścia. Tymczasem smok wciąż fruwał nad wioską plując ogniem i łapiąc w swoją ogromną, obrzydliwą paszcze przypadkowych ludzi, tylko po to aby wyrzucić ich na dużą wysokość. Wyglądało to tak, jakby się dobrze bawił wyłapując pojedyncze istoty i odbierając im po kolei życie.
Starałem się ukrywać w miarę możliwości przed wzrokiem gada, żeby przypadkiem nie obrał sobie mnie za cel. Nie wiem czemu, ale miałem usilne wrażenie, że jak już kogoś sobie upatrzy to nie odpuści, póki nie dorwie swojej ofiary.
Biegałem między budynkami, w niektórych chowałem się, gdy tylko zbliżył się smok. Miałem okazje obserwować z ukrycia, jak dorwał małego chłopca, biegnącego środkiem placu i krzyczącego za mamą. Prawdopodobnie będzie mi się to jeszcze długo śnić po nocach.
W jednym z domów walały się na ziemi ubrania, więc korzystając z tego, że i tak musiałem się na chwilę przyczaić – zrzuciłem swoje brudne, więzienne łachy i przebrałem się w świeże ubrania. Teraz w razie czego nie wyglądałem już jak skazaniec i mogłem udawać jakiegoś wędrownego handlarza, gdybym przypadkiem po tym wszystkim trafił w łapy straży. Głupio by było przeżyć ten koszmar tylko po to, aby znowu trafić na egzekucję. Po tym wszystkim co już przeszedłem i co jeszcze jest przede mną, nie mam zamiaru dać się zabić.
Smok odfrunął do innej części wioski, więc czym prędzej ruszyłem dalej. Skręciłem za kolejnym z budynków i moim oczom ukazała się brama. Widok ten mnie załamał całkowicie. Okazało się, że wyjście było zagrodzone ogromnymi kawałkami murów, powozami, ciałami koni, fragmentami budynków i innymi obiektami, które ewidentnie zostały nagromadzone przez jakąś potężną siłę. Ten smok okazał się sprytniejszy niż sądziłem. Uwięził nas tutaj i teraz zabija jednego po drugim.
Tuż obok znajdował się budynek koszar, moja ostatnia deska ratunku. Skoro nie mogłem uciec, to zostało mi jedynie schować się w miejscu, do którego to bydlę nie dotrze. Wbiegłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi, upewniając się że smok mnie nie widział.
Minąłem przedsionek i wbiegłem do kolejnego pomieszczenia, które wyglądało na sypialnie strażników. Rzuciłem się na bukłak z wodą i zacząłem pić tak łapczywie, jakbym z tydzień spędził na pustyni.
Gdy już przestałem się krztusić i złapałem oddech, wykorzystałem resztę wody by obmyć ranę na ramieniu. Nie krwawiła zbyt mocno, może już nawet w ogóle, ale na wszelki wypadek złapałem kawałek materiału i obwiązałem go sobie wokół rany.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu i niestety nie znalazłem żadnego plecaka, ani niczego co mogłoby mi posłużyć za niezbędny prowiant do przeżycia, gdy już się wydostanę z tego przeklętego miejsca. Trudno, później będę się tym martwił. Na szczęście wszędzie wokół było mnóstwo broni, szczególnie mieczy, ale to nie one mnie interesowały – jeszcze bym się tym żelastwem pokaleczył albo sobie coś odciął. Zresztą nie miałem siły, aby tym wymachiwać. Znalazłem za to sztylet - to powinno wystarczyć, przynamniej na tyle, aby się bronić przed agresywnymi świrami – ludzie w obliczu takiego niebezpieczeństwa potrafią zachowywać jak dzikie zwierzęta.
Już miałem iść dalej, gdy w jednym z kątów zauważyłem drewniany, długi łuk, a obok niego kołczan z kilkoma strzałami. Naliczyłem ich siedem. Nie chciałem pozbywać się sztyletu, a że nie miałem go gdzie schować, wrzuciłem go do kołczanu i tak uzbrojony ruszyłem dalej.
Idąc wąskim korytarzem, nagle usłyszałem jakieś krzyki i hałasy, sugerujące że ktoś gdzieś walczy. Ostrożnie wychyliłem głowę zza zakrętu i ujrzałem dwie osoby.
Pierwszą był cesarski strażnik, mający w ręce jedynie tarczę i broniący się przed wściekłymi atakami, kogoś kto wyglądał na jednego ze skazańców. Były więzień walił raz za razem w tarczę przeciwnika, uniemożliwiając mu schylenie się po miecz, który najwidoczniej musiał mu wypaść z ręki.
Musiałem szybko podjąć decyzję. Z reguły nie włączam się do takich spraw i pozwalam, żeby rozstrzygnęły się same, ale w tych okolicznościach wynik tej walki mógł mieć niebagatelne znacznie dla moich dalszych losów. Pozwoliłem sobie chwilę się przyjrzeć obu walczącym. Skazaniec wyglądał jakby był w jakimś amoku, gotowy zabić każdego kto mu się napatoczy pod miecz. Raczej by nie wysłuchał moich opowieści o tym, jak to staliśmy w kolejce do jednego kata. Z kolei strażnik jest strażnikiem i mógłby mnie pamiętać, ale wyglądał na osobę, która nie lubi zabijać bez przyczyny. Z jakiegoś powodu wzbudził też we mnie sympatię.
Zdecydowałem się działać. Wyciągnąłem jedną strzałę i spróbowałem naciągnąć cięciwę łuku, lecz okazało się to trudniejsze niż myślałem. Poczułem ostry ból w zranionym ramieniu i strzała wypadła mi z ręki.
Szlag, nie miałem czasu na takie porażki. Musiałem zapomnieć o bólu, zapomnieć o tym że ręce nie mają już siły. Połowa z tego jest tylko w głowie – przypomniałem sobie tak często wypowiadane słowa trenera.
Wziąłem głęboki oddech, aby się uspokoić i naciągnąłem łuk, wychodząc jednocześnie zza rogu. Na szczęście pozostałem niezauważony, gdyż walczący byli zbyt zajęci sobą. Nieubłaganie mijały sekundy, kiedy czekałem aż cel mi wystawi tak, abym przypadkiem nie zabił tego drugiego, a każda z tych sekund trwała prawie wieczność. W końcu strażnik stracił równowagę pod wpływem jednego z ciosów i klęcząc na jednym kolanie zasłaniał się nieporadnie, za rozwalającą się już tarczą. Wyglądał na wyczerpanego. Jego przeciwnik uśmiechnął się triumfalnie i gdy zamachnął się do ostatecznego ciosu – wystrzeliłem. Nie była to jeszcze pozycja, która by mnie zadowalała, ale już nie miałem czasu. Strzała trafiła go w lewy bok, tuż pod żebrami – nie celowałem głowę, bo bałem się że nie trafię.
Strażnik na szczęście zachował trzeźwość umysłu i wykorzystując szok oraz zamroczenie bólem przeciwnika, sięgnął szybko po leżący na ziemi miecz i wbił mu go w sam środek klatki piersiowej. Skazaniec osunął się martwy na kamienną podłogę.
Strażnik bez chwili zwłoki wyciągnął miecz z ciała i tak uzbrojony spojrzał na mnie.
- Właśnie mnie uratowałeś czy jestem po prostu drugi na liście do zabicia? – zapytał niepewnie.
Podszedłem powoli do wyczerpanego i słaniającego się na nogach Norda. Łuk trzymałem opuszczony, aby upewnić go że nie mam złych zamiarów.
- Gdybym chciał, abyście oboje nie żyli to poczekałbym na koniec waszej walki i załatwił tego, który by przeżył. – starałem się zabrzmieć jak ktoś, kto doskonale wie co robi i chyba mi to nawet wyszło.
- Wybacz, nie potrafię już trzeźwo myśleć. Dziękuje za ratunek.
- Nie ma sprawy – odpowiedziałem, po czym dodałem podając mu rękę – Will.
- Hadvar – przedstawił się strażnik.
Uspokojony Nord usiadł na jednym z krzeseł i poprosił mnie, abym dał mu chwilę odpocząć. Natychmiast się zgodziłem i usiadłem obok, żeby nie sterczeć jak kołek. Sam zresztą byłem wykończony. Hadvar patrzył na mnie w milczeniu i zdecydowanie intensywnie nad czymś myślał. Po chwili postanowił się odezwać.
- Jesteś jednym ze skazańców, prawda?
Szlag, wyskoczył mi z tym tak nagle, że mnie zaskoczył. Mimo, że się o mnie to zapytał, wyczułem że jest pewien tego, jaka jest prawda, więc nie opłacało mi się kłamać. Jedyną rozsądną opcją było przyznanie się.
- Zgadza się – westchnąłem ciężko – Jak na to wpadłeś? Skojarzyłeś mnie po twarzy?
- To też. Nie mam jednak tak dobrej pamięci, żeby być całkowicie pewien na podstawie tylko tego. Pewności mi dostarczyły dwie inne rzeczy.
- Jakie? – zapytałem z zaciekawieniem.
- Po pierwsze – twoje ubrania. Może i są brudne oraz przepocone, ale wyglądają zdecydowanie dużo czyściej niż twoja twarz i reszta ciała. Musiałeś się przebrać w trakcie tej krwawej apokalipsy, a do tego skłonna mogłaby być tylko osoba, której bardzo by zależało na tym, aby jej nikt nie zastał w poprzednim stroju. Ewentualnie mogłeś stracić swoje poprzednie ubrania lub nawet być nagi podczas kąpieli, gdy zaczął się atak smoka, co cię zmusiło do biegania na golasa po ulicach i szukania jakichś ubrań. Zauważyłem jednak ślady na twoich nadgarstkach, gdy mi się przedstawiałeś, które by jasno wskazywały na to, że jeszcze niedawno miałeś związane ręce. To mi wystarczyło, abym wiedział z kim mam do czynienia, a są jeszcze inne poszlaki.
- I co zamierzasz z tym zrobić? – zapytałem spokojnie, czując że nie muszę spodziewać się niczego złego.
- Zamierzam ci ułatwić rozpoczęcie nowego życia, o ile oczywiście przeżyjemy dzisiejszy dzień.
- Hę? – zdziwiłem się. Nie spodziewałem się aż tak pozytywnej reakcji, w pierwszej chwili pomyślałem że żartuje, ale nie – był całkowicie poważny.
- Widzisz, sprawa ma się tak, że ze względu na moją funkcję doskonale wiem kto i za co miał dzisiaj zostać ścięty. Nie często trafia się nam Breton, a patrząc na twoje... nie obraź się... delikatne rysy twarzy, zgaduje że to ty nim jesteś. Ba, właściwie jestem tego pewien, bo jednak taki chudzielec jak ty, zdecydowanie wyróżnia się wśród tych wszystkich umięśnionych Nordów.
Jestem wdzięczny za ofertę pomocy, ale te komentarze to mógł sobie oszczędzić.
- Wiem co zrobiłeś – kontynuował Hadvar – i choć nie pochwalam tego, to też nie uważam, abyś zasłużył na śmierć, tylko dlatego że wywinąłeś kilka brzydkich numerów ważnym osobom z otoczenia samego cesarza. Szczerze mówiąc śmiałem się jak głupi, czytając twoją listę zarzutów i muszę przyznać, że masz tupet. Po za tym myślę, że dzisiejszy dzień był dla ciebie wystarczającą karą, dlatego zamierzam ci pomóc w ramach odwdzięczenia się za uratowanie mi życia, nawet jeśli nie zrobiłeś tego z czystej dobroci serca. Nie jestem naiwny i nie będę się oszukiwał, że twoje intencje z pewnością były krystalicznie czyste, ale drugiej strony nie mogę też zaprzeczyć takiej możliwości, więc nie będę się w to wgłębiał. Liczy się sam czyn.
- Ulżyło mi, przynajmniej jedna dobra wiadomość tego dnia – odpowiedziałem czując jak przepełnia mnie wdzięczność.
- Swoją drogą powiedz mi jedną rzecz. Od wczoraj mnie to strasznie trapi. Przeglądałem raporty dotyczące twojej sprawy i lekko niedowierzałem datom. Naprawdę dotarłeś w tak krótkim czasie z samej stolicy, aż za granicę Skyrim?
- Cóż, jakby to powiedzieć... Nie jest to żaden powód do dumy, ale pod wpływem strachu potrafię spieprzać jak mało kto.
W tym momencie oboje wybuchnęliśmy śmiechem, na moment zapominając o naszym beznadziejnym położeniu.
c.d.n.