Macie tutaj panowie odrobinę mojej twórczości
Poniższy tekst napisałem prawie rok temu i docelowo ma stać się on fragmentem dłuższego dzieła, a dokładnie powieści, która rozwija się w mojej głowie od ponad półtora roku i która zdążyła rozrosnąć się już do trzech tomów

Skrócony opis fabuły zajmuje mi około 2h, bardziej szczegółowy pewnie około 5h (nie wiem, nie próbowałem

). Niestety ze względu na brak czasu i motywacji nigdy nie jestem w stanie wziąć się za pisanie, chociaż pomimo pewnych dziur w fabule powoli można by ją zacząć spisywać.
Ma to być fikcja historyczna, miejscami przypominająca fantasy. Cywilizacyjnie akcja dzieje się na przełomie średniowiecza i renesansu, coś podobnego może do "Narrenturmu" Sapkowskiego. Poniższy fragment to rozmowa w lesie przy ognisku, która docelowo miałaby zająć około 30-stronicowy rozdział, zapewne gdzieś na początku drugiego tomu. Tekst to praktycznie czysta wypowiedź, z paroma wyjątkami w postaci wstawek sytuacyjnych, oczywiście ostatecznie zostałyby one dodane. Wypowiada się głównie Marnid, pozostałe obecne postacie to Kyle oraz Simon, bohaterowie powieści.
Za wszystkie komentarze i uwagi serdecznie dziękuję, a tymczasem zapraszam do lektury
EDIT:
Spoiler
Po ponownym przeczytaniu tego tutaj stwierdzam, że w sumie ciężko załapać o co chodzi bez wcześniejszego zapoznania się z całością fabuły. Proszę komentujących o określenie, czy na podstawie tego fragmentu potrafili "dopisać" sobie resztę, to znaczy wyobrazić sytuację geopolityczną i wcześniejsze wydarzenia.
*****
- Zgodnie z regulacjami wprowadzonymi podczas ostatniego uaktualniania paktu, każdy goniec ma teraz obowiązek sporządzania raportów ze swojej podróży. Za każdym razem, gdy odwiedza jakieś miasto, by zostawić przesyłki, wymienić konie czy cokolwiek innego, musi dostać odpowiedni stempel z oznaczeniem daty. Wydaje się to niepotrzebną biurokracją, ale już parę razy okazało się nieocenioną pomocą. Tym razem także się przydało. Nasi ludzie podążyli szlakiem gońca z Gerrwyn kilka przystanków wstecz i sprawdzili autentyczność zapisków. Wszystkie, co do jednego, były w pełni poprawne.
- Co to oznacza?
- Oznacza to nic innego jak to, że sam goniec nie ma nic wspólnego ze sprawą. Tacy ludzie są wyszkoleni do ciągłego życia w siodle i z reguły są w miarę lojalni dla swoich zleceniodawców: każde opóźnienie lub nieposłuszeństwo zmniejsza prestiż, a co za tym idzie – zarobki. Jeśli udowodnilibyśmy, że goniec zatrzymał się gdzieś na dłużej tak, aby dotrzeć do celu w wyznaczony czasie, czyli dokładnie dzień po zamachu, mielibyśmy podstawy by przypuszczać, że został przez kogoś opłacony i odpowiednio poinstruowany. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Posłaniec jest więc, jak nam się wydaje, czysty. W tej sytuacji pojawia się jednak podejrzenie, że ten, kto stoi za sprawą, ma wpływy bezpośrednio w urzędzie pocztowym w Gerrwyn lub przynajmniej jest dogłębnie obeznany z zasadą działania tentariańskiej poczty. Problemem pozostaje jednak to, że gońcy nie kursują regularnie, a więc przewidzenie przez kogoś przebywającego w Mennie, kiedy dokładnie przybędzie jeden z nich, jest mało możliwe. Zbieg okoliczności także nie wchodzi w rachubę: zarówno w przypadku Menny, jak i Omnitunty, synchronizacja była aż za dobra. Za najbardziej słuszną uważamy więc hipotezę, że na czas wyruszenia gońca ktoś świadomie wpłynął, zapewne bez jego wiedzy, a może nawet bez wiedzy któregokolwiek z pozostałych pracowników poczty.
- Niby w jaki sposób?
- Możliwości jest kilka. Po pierwsze można zgłosić się z bardzo pilną przesyłką i słono zapłacić za natychmiastowe jej dostarczenie. Nie musiałaby ona nawet być zaadresowana na Mennę, mogłaby być po prostu zostawiona gdzieś po drodze. To jednak nie miało miejsca tym razem: nie znaleźliśmy nic takiego w raportach gońca, on sam także temu zaprzeczył.
- Można by przecież zrobić to samo nie wysyłając czegokolwiek, a jedynie płacąc odpowiedniej osobie.
- Opcja z ważnym listem wydaje się dużo bardziej prawdopodobna, bo nie wzbudza żadnych podejrzeń. Jeśli natomiast któraś z osób odpowiedzialnych w urzędzie za logistykę wyszłaby bez powodu z nakazem natychmiastowego wyruszenia, inni całkiem słusznie mogliby przypuszczać, że dostała łapówkę. Zrobienie tego legalnie jest z punktu zleceniodawcy sporo bardziej rozsądne. Kolejna, nie mniej prawdopodobna możliwość jest taka, że wysłano dużo bezpriorytetowych listów, które rozeszły się gdzieś po drodze. Mamy do czynienia z bardzo zorganizowaną grupą, może nawet całą społecznością, dla której takie coś raczej nie stanowiłoby problemu. Aby posłaniec został wysłany w drogę, trzeba najpierw osiągnąć określony limit przesyłek, tak, aby podróż stała się przynajmniej opłacalna. W przypadku zwykłych listów nadawcy nie są tak skrupulatnie rejestrowani, o ile w ogóle w Gerrwyn zachowuje się o nich jakiekolwiek zapiski. Namierzenie ich i wyselekcjonowanie tych, którzy mogą być w jakiś sposób ze sobą powiązani, może okazać się bardzo trudne, ale nie niemożliwe.
- A co, jeśli list został przekazany gońcowi dzień czy dwa dni drogi od Menny z odpowiednimi instrukcjami, a on sam dostał zastrzyk pieniężny w zamian za kłamanie? To wydaje się najprostszym i najbardziej rozsądnym rozwiązaniem, poza tym nie wymaga wcale dużo przewidywania i kombinowania, przynajmniej nie na tyle, by cofać się ze wszystkim aż do Gerrwyn.
- Niekoniecznie. Istnieją pewne zabezpieczenia, które wprowadzono w celu ułatwienia i zautomatyzowania procesu. Po pierwsze, przesyłki są sortowane i łączone w większe paczki, osobne dla każdego miasta. Goniec dostarcza paczkę, nie pojedyncze listy – rozdysponowaniem ich do bezpośrednich adresatów zajmuje się już miejscowy urząd. Każda taka paczka jest odpowiednio oznaczana: pieczęć państwa, miasta oraz Związku Pocztowego, oprócz tego kilka podpisów, instrukcje i inne oznaczenia. To daje pewność, że goniec nie otwiera ich po drodze. Jeśli jakaś przesyłka jest bardzo ważna, zamyka się ją nawet w specjalnej szkatułce, do której klucze znajdują się jedynie w urzędzie nadawczym i docelowym, tym razem jednak goniec nic takiego nie wiózł. List do dowódcy gwardii znajdował się w oryginalnym opakowaniu z Gerrwyn i nic nie wskazuje na to, by po drodze ktoś przy nim grzebał.
- Wciąż jednak dałoby się takie opakowanie podrobić.
- To wcale nie takie proste. Wszystko, nawet rodzaj papieru i wosk, są charakterystyczne dla konkretnego urzędu. Pewne pieczęcie znajdują się nawet w środku i zostawiają ślady na poszczególnych przesyłkach, a więc to, że paczka była po drodze otwierana, można rozpoznać na pierwszy rzut oka. Praktycznie niemożliwe jest sfalsyfikowanie wszystkiego tak, by nie zostawić śladów. Poza tym, nawet jeśli naprawdę by do tego doszło, to i tak wciąż ktoś musiałby pilnować, by goniec wyruszył w odpowiednim czasie, a to wymaga operowania tutaj, w Gerrwyn. Skoro zaś ktoś i tak musiał tu być, to po co niepotrzebnie ryzykować i bawić się w podrabianie, skoro ten sam efekt można uzyskać po prostu wysyłając list stąd, jak gdyby nigdy nic?
- Wydaje się to całkiem logiczne. Podrzucenie listu po drodze lub współudział gońca wykluczacie więc całkowicie?
- Rezultaty naszego dochodzenie do tego momentu pokazują wyraźnie, że nie ma żadnego powodu by brać pod uwagę takie przypuszczenia. Teraz musimy, to znaczy ja muszę, skupić się na znalezieniu odpowiedzialnej za to osoby tutaj.
- I tym właśnie zamierzasz zająć się po dotarciu na miejsce?
- Nie tylko. Urząd poczty wymaga sporo więcej uwagi, jednak chyba odpuszczę wam już szczegółów. Jak by nie było, jestem oficjalnym wysłannikiem Maldurii, będę więc współpracował też z aparatem administracyjnym miasta oraz tentariańskim wojskiem i wywiadem. Nasza własna siatka szpiegowska również sięga aż tutaj, tak więc mam nadzieję spotkać się z paroma osobami. Postaram się także powęszyć trochę na własną rękę.
- Co masz na myśli?
- Rozejrzę się tu i ówdzie. Jaki jednak miałoby to sens, gdybym wam powiedział? Otrzymaliście już wystarczająco dużo informacji, a wszystkiego przecież nie mogę wyjawić.
- To w sumie do pewnego stopnia dziwne: szczerze mówiąc, nie spodziewałem się takiego potoku słów z ust kogoś, kto podaje się za wysokiego dygnitarza państwowego i oficera wywiadu, szczególnie biorąc pod uwagę to, że sami wciąż jesteśmy poszukiwani jako jedni z głównych podejrzanych w kwestii Omnitunty, a jeszcze niedawno groziliśmy ci śmiercią i chcieliśmy cię obrabować.
Marnid roześmiał się donośnie.
- Nie widzę w tym nic dziwnego. Po pierwsze, mam swoją robotę do wykonania, a nie wydaje mi się, byście mogli mi w niej przeszkodzić; nie macie powodu, by kręcić się po mieście, wściubiać nos w sprawy urzędowe i zadawać pytania, skoro, jak mówicie, wciąż są tam rozwieszone listy gończe za wami. Po drugie, potrzebowałem informacji i dowiedziałem się od was wielu ciekawych rzeczy, które co nieco wnoszą do sprawy, a przynajmniej zwiększają obiektywizm mojego spojrzenia na całą sytuację. W wywiadzie często zeznania uzyskuje się za pomocą tortur, a chyba nie chcielibyście być torturowani. Tortury są jak wymuszenia, zaś dyskusja jest jak wymiana barterowa, jak uczciwy handel. Ja daję coś wam, a wy dajecie mi w zamian coś o podobnej wartości, łatwo i bezboleśnie. Czyż to nie lepsze rozwiązanie? Poza tym pozostaje jeszcze kwestia tego, że nie wszystko, co mówię, musi być prawdziwe: tak działa wywiad i na przyszłość powinniście być tego świadomi.
- Gdzie więc uczciwość w tym twoim handlu, skoro nie możemy być pewni, czy towar, który otrzymaliśmy, nie jest falsyfikatem?
Marnid zaśmiał się ponownie, tym razem głośniej, odchylając głowę do tyłu.
- Spodziewałem się tego pytania. Spokojnie, chłopcy. Akurat w tym przypadku nie mam żadnego interesu we wprowadzaniu was w błąd. To, co wam powiedziałem, może w nieco zmienionej formie, moglibyście w większości usłyszeć od barda lub dowolnego innego podróżnika przybywającego z południa, zaś informacje o gońcu, zasadzie działania poczty i naszym dochodzeniu w tej sprawie raczej i tak nie będą dla was nadzwyczaj użyteczne. Z drugiej jednak strony, jako że wciąż pozostajecie w kręgu głównych podejrzanych i jesteście poszukiwani zarówno przez tentariańczyków, jak i maldurczyków, a zapewne także poza granicami obu królestw, to lepiej żebyście byli świadomi, co działo się przez ostatnie miesiące. Dobrze więc, że dowiedzieliście się tego ode mnie, a nie od byle przechodnia.
- Czy to oznacza, że uważasz nas za niewinnych?
- Nie mam powodu, by uważać, że jest inaczej.
- Skąd pewność, że to co my powiedzieliśmy tobie także jest prawdą? Jakby nie było, mieliśmy całe miesiące by wymyślić porządną historyjkę, którą moglibyśmy wciskać podobnym tobie ludziom.
- Powiedzmy, że zamachy były na tyle przemyślane, że niemożliwością byłoby zorganizowanie tego przez grupkę studentów, którzy poznali się niewiele wcześniej. Jeśli już, moglibyście być co najwyżej podrzędnymi pachołkami sterowanymi przez kogoś bardziej wtajemniczonego. Poza tym, jako szpieg otrzymałem odpowiednie przeszkolenie w dziedzinie przesłuchań, wyciągania informacji, rozpoznawania intencji rozmówcy i wyłapywania kłamstw. Gdybyście wiedzieli wcześniej o wybuchach w Mennie, do tego wiedzieli więcej niż przeciętny świadek, wasze reakcje na to co mówię byłyby mniej naturalne i z pewnością bym to zauważył. Jeśli zaś nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności okazalibyście się akurat osobami bezpośrednio odpowiedzialnymi w Gerrwyn za wysłanie listu do dowódcy gwardii, to również zachowywalibyście się inaczej: w swoje wypowiedzi wplotłem kilka błędnych szczególików, które w gruncie rzeczy nie wpływają na cały wydźwięk opowieści, jednakże u osoby obeznanej z zasadą działania poczty spowodowałyby z pewnością niedające się ukryć zdziwienie – czemu bowiem czołowy szpieg Maldurii, koordynujący i nadzorujący całe dochodzenie, miałby mylić się w tak oczywistych błahostkach?
- Sprytne – Simon uśmiechnął się pod nosem – Gdzie więc konkretnie wprowadziłeś nas w błąd?
- Czy to ważne? Tak jak powiedziałem, sens pozostaje ten sam. Zagłębianie się teraz w detale niczego nie zmieni, mi jednak dało to pewność co do waszej uczciwości.
*****