W styczniu przeczytałem cztery książki.
Eon
Ktoś na internetach sugerował, że to wielkie dzieło science-fiction. Muszę przyznać, faktycznie bardzo science, bo bardzo nudne. Dowiadujemy się, że na orbicie ziemskiej pojawił się meteor i rządy świata wysyłają tam ludzi. Na miejscu zastają ślady wysoko zaawansowanej techniki stworzonej przez nie wiadomo kogo i pochodzącego nie wiadomo skąd. Jasne, nie wiadomo. Pewnie byłby to ciekawy zwrot akcji, ale kto oglądał Kulę tego tajemnica meteoru raczej nie zadziwi. Gwoli sprawiedliwości muszę jednak wspomnieć, że Eon pojawił się wcześniej, nie tyle przed filmem, co nawet parę lat przed wydaniem książki Crichtona. Natomaist bohaterów miałem gdzieś, intryga znowu prosta jak... eee jaka tam intryga. A może po prostu nie zrozumiałem? Do lektury się przymuszałem. W pewnym momencie kazałem czytać lektorowi i słuchałem książki grając w Warbanda na multi. Czy był to czas stracony? No, może opis zaawansowanego technicznie społeczeństwa był na plus. I reakcja na zjawienie się dronów-krzyży była fajna. No i czytywałem naprawdę gorsze książki.
Zaklęty miecz
Tytuł leciwy, ale co z tego skoro zaserwowano w nim tak świeże podejście do fantasy. Nie rzuca nas do żadnego Neverlandu - akcja toczy się w Danii i na Wyspach Brytyjskich w epoce chrystianizacji. Po ziemi chodzą bogowie i wszelakie fantastyczne rasy: trolle, olbrzymy, nawet te felerne elfy i krasnoludy, ale to człowiek jest tu prawdziwym wymiataczem. Naprawdę dość mam historii, w których jedyną przewagą ludzi nad innymi jest mnożenie się jak przysłowiowe króliki. Dość mam też tych cudacznych materiałów, budulca wszelakiego oręża. Co to było? Magiczna ruda, mithril, ebon, księżycowe srebro, zbroje z czarnej rudy, kału tytana... A tu rządzi żelazo. Tak najzwyklejsze żelazo to potęga, której żadne elfie stopy srebra nie mogą się równać. Zresztą taki elf czy trol żelaza nie jest w stanie zdzierżyć. Gdyby go choć dotknął spaliłby sobie łapę.
Poza tym obca mentalność. Nie odczułem w ogóle abym miał do czynienia z przebierańcami z naszej globalnej wioski. Przemocy i patologii jest niemało, ale brak tu tej mroczności na siłę, którą czuję czytając dowolną powieść sygnowaną jako dark fantasy. Tak jakby za pisanie wziął się zimny profesjonalista, a nie jakiś fanboj "prawdziwego średniowiecza".
Sama historia zaś jest... No cóż, nie grzeszyła oryginalnością. Czułem się jak w teatrze podczas oglądania historii będącej syntezą legend mojego regionu, naturalnie dobrze mi znanych. Ale jeszcze raz - założenia miód.
Zguba smoków
Niezła historia, ale frajdę psuje nieco opis z okładki - zdradza wydarzenia ze środka książki.
Do Zimowych Krain przybywa królewski posłaniec z dalekiego południa. Ponoć żyje tu ostatni na świecie zabójca smoków, a królestwo właśnie potrzebuje jego usług. Na miejscu zostaje nieciekawie zaskoczony. Smokobójca choć okazuje się rycerzem z urodzenia to już jego wizerunek jak i metody działania znacząco odbiegają od tego co podają ballady. Jak pokonać smoka - historia prawdziwa, zdawałoby się, ale to nie latający jaszczur gra w tej opowieści pierwsze skrzypce. Już na początku posłaniec tajemnic nie skąpi, a dalej tylko ciekawiej. Spodobał mi się też świat Zimowych Krain. Naprawdę czuć klimat dzikiej prowincji na rubieżach cywilizacji.
Mieszane uczucia mam co do dwójki bohaterów. Ona wiejska czarownica z dylematem rodzina i prace społeczne jak ratowanie kobiet w połogu czy poświęcenie się największej pasji-rozwijaniu magicznych zdolności. Natomiast on smokobójca to mężczyzna idealny, zwłaszcza jako mąż i ojciec. Ma tylko dwie wady: wadę wzroku i zawsze przypala ziemniaczane placki. Czuć mocno, że książkę tę napisała kobieta. Nie dziwota więc, że polecają ją fanom prozy Le Guin. Potencjał tytułowego zguby smoków kończy się w połowie książki. W tym momencie wewnętrzny konflikt czarownicy przybiera na sile i częstości. Szczególnie ta ostatnia cecha jest straszna. Sprawiła bowiem bym zwątpił w istnienie redaktora tej książki, zdrowie psychiczne autorki, a w końcu zaczął się zastanawiać i nad swoim własnym.
Mimo to warto. Złe wspomnienia organizm ponoć naturalnie wypiera, a te dobre pozostaną. Szczególnie gdy zakończenie jest tak niebanalne.
Smoczy cień
Czytając Zgubę Smoków miałem momenty gdy zwątpiłem iż przeczytam jeszcze cokolwiek tej autorki, a już na pewno będę miał większe baczenie na tytuły kobiecych autorów. Cóż, młody jestem, szybko mi przeszła ta choroba. Druga część cyklu Zimowych Krain ma na okładce opis, który zdradzaj wydarzenia już tylko z 1/3 książki. I jest kiszką. Byłem ciekaw świata Zimowych Krain, zwłaszcza jarałem się, że poznam w końcu Lodowych Jeźdźców, dotąd skrytych. Tutaj atakują. Niestety, okazują się bandą pospolitych patoli bez charakteru. Do tego smokobójca buduje machinę na smoki. Wyposażona jest w katapulty, miotacze harpunów i lata. Pierwsza część była bardziej zwarta, tu latają w ten i nazad, trochę gadają i niewiele z tego wynika. Dopiero w końcowej czwartej robi się trochę ciekawiej. Historia staje się też mroczna, a na idealnym dotąd obrazku smokobójczej rodzinki pojawiają się rysy. Fajnie, acz po ciepłej części pierwszej nie dziwi mnie, że niektórzy się z tego powodu na Cieniu przejechali. Część trzecia to już ponoć podróż do samego jądra ciemności. Jak myślicie, są powody czemu nie tłumaczyli kolejnych na polski? Dawno nie czytałem też książki, w której elementy fantastyczne wydawałyby mi się tak zbędne. Gdyby powieść z nich odrzeć moglibyśmy dostać mocną historię o przygodach współczesnej rodziny z crackiem i mafią.