Koziołkowe powieści 5526 12

O temacie

Autor Koziek

Zaczęty 5.01.2010 roku

Wyświetleń 5526

Odpowiedzi 12

Koziek

Koziek

Użytkownicy
posty313
Propsy359
Nagrody
Profesjabrak
  • Użytkownicy

Koziek

Koziołkowe powieści
2010-01-05, 19:39(Ostatnia zmiana: 2010-03-15, 20:53)
Wigilijne Koziołki i Hece Kozieka


Była Wigilia Bożego Narodzenia Anno Domini 1979. Śnieg wirował spiralnie w powietrzu, przysłaniał widok białawą mgiełką. Pchany wiatrem dął wraz z nim wysokimi tonami, dźwięczał nieprzerwanym legato. Z każdym krokiem miarowego marszu lód grzmiał donośnie pod stopami przechodniów. Rytmicznie bębnił, łamany i gruchotany przez obuwie, trzymany przez zakryty chodnik. Zimny wicher wchodził pod kołnierze przytłaczająco, potęgował przeciągłym wyciem uwerturę grudniowej polskiej zimy. Skakał po ulicach, a kogo dorwał, tego przeszywał chłodem. Każdy człowiek dopełniał utwór szczękiem zębów, biologicznym instrumentem tworzył zlewającą się z ostatnią porą roku muzykę.
Kaszel, rzężenie, sapanie i wzdychanie wychodziło z ludzi jak przypadkowy, niepotrzebny dźwięk na koncercie. Niebo usiane gwiazdami - kurtyną. Ludzkość - widownia, wdzierająca się jękiem przed symfonię. Mróz niczym atmosfera panująca wśród widzów i ostateczne, bezwzględne, warunkujące całą resztę tło utworu. Wszyscy przechodnie szli szybko, przez ulicę przewijały się kolejno osoby jak nuty po pięciolinii. Każdy do domu, do rodziny, do stołu.
Jeden tylko obiekt na ulicy wraz z latarniami trwał w bezruchu. Świeczka w samotnie oświetlonym oknie. Pionowy, nieruchomy płomień migotał delikatnie za cienką zasłonką starych, postrzępionych firanek. Pomieszczenie, gdzie znajdowało się źródło tego światła, nie wyróżniało się szczególnymi dekoracjami znamiennymi dla świąt. Nie panował tam zapach wigilijnych potraw, nie umyte półki szarzały się cienką warstwą kurzu. Jedyną nowością była właśnie owa świeczka wystawiona na parapecie.
   Młody chłopak leżał na łóżku ze splecionymi rękoma pod głową i gapił się beznamiętnie w zapalony przez niego ognik.

Superman

Dzień w pracy

Czarne pióro krytyka filmowego zawisło nad krystaliczną bielą tabletu. Marcin obracał mętnie narzędzie w dłoni, konstruując formę dla swoich myśli. Nie było to łatwe. Idiota Galas z działu technicznego znów ścisnął mu tytanowy łańcuch, który boleśnie wpijał się w rękę i niebezpiecznie tłamsił wenę redaktora. Ten z kolei bardzo nie chciał, aby ten niebezpieczny impas został przyuważony przez nadzorcę pracowników. Ale jednak został. Mrowienie okolic, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę narastało z każdą sekundą. Nikt nie był w stanie wytrzymać takiego z pozoru błahego koszmaru - cóż to za śmieszność dla pisarza przejmować się w trakcie tworzenia kolejnego arcydzieła takimi drobiazgami jak podrapanie się. Na taką śmieszność nikt nie mógł sobie pozwolić, chyba że chciał zostać przenicowany przez cały światek twórców. Ba, tylko by twórców. I pół-twórcy, i ćwierć-twórcy, a nawet przetwórcy mogli szyderczo spojrzeć w oczy, kpiarsko zadrzeć usta i odprowadzić wzrokiem Nie-Sławy. Taki osobnik złapany przez kolegów na niecnym czynie brukania aktu tworzenia musieli zapomnieć o wyróżnieniu na comiesięcznym apelu w holu budynku redakcji. Zaiste, okrutną karę mrowienia i swędzenia zsyłano na tych, których ręce zaznawały odpoczynku w pracy.
Czarne pióro tabletowe z wygrawerowanym napisem: 'Gazeta Cudów/Marcin Nicejski' leniwym lotem zakochanego supermana zapikowało w dół i zaczęło pisać. Recenzję filmową. Polskiego filmu. Ale w kraju dziesiątej muzy już nie było. Lecz na górze stwierdzono, że narodowa szkoła kinematografii jest najlepsza i jak dzieł nie ma, to trzeba ich szukać. Ostateczny wybór padł na obrazy erotyczne. Marcin nie mógł narzekać na brak pracy od tamtego czasu. Napisał kilka zdań pełnych aforyzmów i metafor, skomentował całość pochwalno-służalczą puentą i już szykował się recenzji następnego filmu, którego nie widział nigdy, gdy na jego biurko spadł samolocik. W trakcie pracy nie wolno było rozmawiać, a dostęp do PolandInternetu był zakazany w celu komunikowania się ze sobą w pracy. Aeroplany z papieru elektronicznego były małą wolnością uzyskaną po trzech miesiącach strajku okupacyjnego. Obywatel Nicejski rozwinął świstek i odczytał wiadomość: ?Za chwilę lunch. Zjemy go razem?? Podpisano go: ?Ewa?. Mimo czujnego kamerowego wzroku nadzorców uśmiechnął się sam do siebie. Podniósł gałki oczne do góry i mógł oglądać, ile chciał, kucyk blond loczków swojej koleżanki. Już miał odpłynąć tak daleko, że żadne sztucznie stymulowane mrowienie ni drapanie miało go nie pokonać, kiedy zadzwonił dzwonek. Melodię wzięto z fabrycznej otchłani mrocznych czasów Polskiej Republiki Ludowej. Procedura odkuwania kajdanek poszła sprawnie. Ewa poczekała na krytyka Gazety Cudów przy wejściu do stołówki.
- Co dziś odkrywczego napisał znawca polskiego filmu? - zagadnęła Ewa.
- Te same schematy co zwykle. Słońce Peru i takie tam - uśmiechnął się Marcin - Żarty o demokratach zawsze w cenie.
- Fakt, Nicej - Marcin nie lubił tej ksywki, ale jakoś w ustach Ewy brzmiało to miło, żeby nie rzec - słodkawo.
- Premie za politykę wzrosły. Ale dość o tym - kontynuowała, zajadając się witaminowo-energetyczną papką.
- Ciekawe, czym nas dzisiaj szprycują - odparł Marcin myśląc o reszcie dnia.
- Przestałbyś smęcić. Dzisiaj pierwszy, jest kisiel. Rozwesel się!
Marcin wskazał jej gestem przybijanego do krzyża na zielony neon, który wyjątkowo zamiast 'Smacznego!' mówił 'Dzisiaj kiślu nie będzie. Przepraszamy'. O dziwo, nie było 'kisielu', lecz 'kiślu'. Rząd wybiegł naprzeciw oczekiwaniom narodu i uprościł język polski proporcjonalnie do jego możliwości intelektualnych. Po chwili napis zniknął, a w jego miejsce pojawiły się telewizyjne wiadomości. Prowadził je od kilku dni Pospieszalski, uniżony pies polskiej telewizji. Jeszcze nie oswoił się z nową rolą i ślinił się na wizji, jednak dało się zrozumieć, o co mu mniej więcej chodzi. Zresztą niektórych rzeczy można było się domyśleć, na przykład tego, że Polska jest największym eksporterem nie kafli ryżowych, ale wafli ryżowych. Po przymuszonej katordze popołudniowego 'CudoExpressu' i przeciągłym świście dzwonka każdy wrócił do swojej pracy. Marcin niby pisał, ale myślami był w zupełnie innym uniwersum. Jak się później przy korekcie okazało, popełnił sporo błędów. Na tyle dużo, że okazały się potrzebne przymusowe nadgodziny.

Wypadek na drodze

Słońce w przeważającej większości już dawno schowało się za warszawską infrastrukturą, jednak miejskie światło nienaturalnie zatrzymało ciemności. Lux spadający z góry na szare ulice raził oczy, lecz dawał poczucie bezpieczeństwa. Marcin musiał się przejść kawałek do swojej pięcioletniej Lancii zaparkowanej nieopodal budynku gazety. Znalazł ją w tym morzu motoryzacyjnym o tyle szybciej, że ustawił auto pod niedziałającą latarnią. Miało to swój taki minus, że musiał zrzucić kilku lumpów z maski na kostkę parkingową. Jako że nie wyrządzili żadnych szkód,  postanowił zrobić to w miarę delikatnie. Ledwie zaszemrali o wyższych cenach kiełbasy.
Kiedy Marcin wyjeżdżał z miejsca parkowania usłyszał głośny brzęk z tyłu. Zerknął za siebie i zobaczył jasnoczerwony płyn ściekający powoli po tylnej szybie. Przez ten incydent dopiero w ostatniej chwili zobaczył nadjeżdżającą ciężarówkę. Bez zastanowienia wymanewrował kierownicą w lewo, zamykając oczy w oczekiwaniu na dalsze wydarzenia. Lekki stukot i trzask na pewno nie mógł być zderzeniem z drugim autem. Czuć było, że Lancia jedzie w dół pod bardzo ostrym kątem. Marcin irracjonalnie się przestraszył, że spada ze skarpy ? co było niemożliwe. Otworzył oczy i po chwili znowu je zamknął. Stara skocznia niebezpiecznie zaskrzeczała pod ciężarem automobilu. Tu, na nowych przedmieściach, na takie niespodzianki należało być po prostu przygotowanym. Samochód wystrzelił w górę, lecz jak parabola zatrzymał się w szczytowym punkcie i zaczął pikować w dół. Przednie koła zderzyły się twardo z ziemią, a tył rąbnął ułamek sekundy później.
Nicej wyczołgał się z pojazdu i padł na ziemię. Nie mógł widzieć, jak na całym czole odbiła mu się faktura kierownicy. Wykonał kilka głębokich, uspokajających oddechów, sprawdził, czy nic mu się nie stało, wstał. Odwrócił się. Wśród tumanów piasku i pyłu stare auto pyszniło się rysami niczym terenówka po rajdzie Paryż-Dakar. Jednak reflektory mrugały niepewnie, a zawieszenie również źle zniosło spotkanie z podłożem. Mimo tych strat Marcin i tak uznał, że miał szczęście.
    Obszar, na którym się znajdował, przypominał koryto. Betonowe ściany ustawione pod prawie pionowym kątem wykluczały jakąkolwiek wspinaczkę. Można był czekać? albo pójść wzdłuż prosto. Jak zwykle w chwilach stresu organizm redaktora podejmował ryzykowne, nieodpowiedzialne decyzje. Tak więc Marcin liczył, że trafi na wyjście albo człowieka. Szedł powoli, praktycznie po omacku, mgła nie pozwala widzieć dalej niż na pięć, sześć metrów. Idąc, zastanawiał się, gdzie właściwie jest i czemu jego telefon, pozyskany drogą uiszczania zbójeckiego abonamentu, nie ma zasięgu. W końcu natrafił na metalowe, ciężkie drzwi. Otwierając je, Marcin musiał się wspomóc barkiem i nie pierwszy raz pożałował, że nie zadbał w ostatnim czasie o kondycję. Za drzwiami był korytarz, wyjęty wprost z wizji scenarzysty horrorów. Klaustrofobicznie ciasny, z gołymi żarówkami chyboczącymi na cienkim drucie. Wraz z redaktorem do pomieszczenia wpadł wiatr, który rozkołysał żarówki, rozpędził kurz, poruszył pajęczynami. Zanim Marcin zamknął drzwi, w tym sterylnym pomieszczeniu zaszły spore zmiany. Przeciąg był tak mocny, że część żarówek rozbiła się o siebie, a inne schowały się w pajęczych sieciach. Poruszone tym zdarzeniem pająki wyszły z kryjówek i w mniemaniu Marcina sunęły wprost na niego. Od zawsze ich nienawidził. Spanikowany, chciał się wycofać i schronić się za drzwiami. Jednak nie dawały się otworzyć. Przyległ plecami do ściany, ocenił sytuację, zamknął oczy i długimi susem skoczył przed siebie. Raz, drugi i trzeci. Za czwartym razem zapomniał, że ten korytarz też kończył się drzwiami i huknął kolanem w klamkę. Na jednej nodze wskoczył do wielkiej hali. Chociaż to nie była hala. Nie, hale są brudne i nie ma w nich nic godnego uwagi. Nie, hale nie są naszpikowane mrożącą krew techniką. W byle jakiej melinie nie siedzi za okrągłym stołem prezydent, majtając nogami nad ziemią i pokazując białe skarpetki frotte spod przykrótkich nogawek. Nie siedzą wokół niego znane osobistości tego świata, prezydenci, premierzy, jednym słowem, szychy. A ja bym nie leżał jak kretyn na podłodze, pomyślał Nicejski. Zrozumiał, że wpadł w niezłe kłopoty.

Wielkie plany małych ludzi

W głowie Marcina powoli się klarował obraz sytuacji. Uprzytomnił sobie, skąd te tajemnicze budowy w okolicy i wojsko w stolicy. Pojął także tajemnicze, niezrozumiałe dla nikogo ostatnie zdarzenia z życia politycznego. Wyglądało na to, że przywódcy świata chcieli się spotkać z dala od mediów. Potrzebowali miejsca, gdzie nie zajrzy pies z kulawą nogą. A jednocześnie nie będzie im przeszkadzać beczenie owiec. Wybrali Lechistan. I był to słuszny wybór, jednak nie wzięli pod uwagę pośpiechu ekipy robotniczej, który pozwolił Marcinowi Nicejskiemu, redaktorowi i pisarzowi ledwie drugiej ligi, podsłuchiwać tajne rozmowy oraz być pewnym, że prezydent nie zauważy rozwiązanej sznurówki i się potknie. Głowa państwa ciągnęła tymczasem swój wywód:
- Jestem pewny, pewny z całą pewnością godną mego stanowiska, że piąty rozbiór Polski to nie jest pomysł godny tego gremium. Z całą pewnością - tu zrobił chwilę przerwy - jako gospodarz nawołuję do rozpoczęcia głosowania nad reaktywacją i nowelizacją paktu Ribbentrop-Mołotov z roku 1939.
Ciężka chwila milczenia zapadła nad stołem. Każde elektroniczne piknięcie oznaczało oddany głos. Po zaledwie minucie Marcin naliczył ich dwadzieścia - tyle, ile było miejsc przy stole. Wstrzymał oddech. Na wielkim ekranie pojawił się wynik głosowania. Dziesięć do dziesięciu. Prezydent, widząc to, starł pot z czoła, a następnie oznajmił:
- Wynik nieustalony. Sprawą zajmiemy się na następnym zebraniu. Przejdźmy do sprawy najwyższej wagi - tej, dla której wszyscy się tu dziś zebraliśmy.
- Przedyskutujmy to raz jeszcze! - nalegał delegat Francji - Możemy stracić miliony ludzi!
- A ja - odparł zasępiony prezydent Polski - elektorat.
Przedstawiciel Rosji nachylił się ku kanclerz Niemiec, szepnął jej do ucha kilka słów, po czym rzekł:
- Każdy ma swoje zdanie i zna cudze argumenty. Nie ma co dalej wałkować ten temat. Głosujmy!
Mali sąsiedzi Rosji uczestniczący w spotkaniu zaczęli szybko potakiwać.
Głosowanie zaczęło się bez żadnych dyplomatycznych wpadek. Tym razem głosowano dłużej ? niektórym osobistościom wyskoczyły na czoło żyły od zmęczenia umysłowym wysiłkiem.
11:9.
11:9.
11:9.
Stało się coś ważnego. Tylko co?
Marcin się nie dowiedział. Hangar się otworzył, przez otwarty dach spadły drabinki z helikopterów. Uczestniczy spotkania zaczęli wspinać się po nich do swoich maszyn. Tymczasem do pomieszczania wbiegło wojsko by przeszukać teren. Redaktor, widząc, że lada chwila odkryją jego schronienie, w akcie rozpaczy powziął plan samobójcy ? postanowił dobiec do drabinek i wejść do któregoś ze śmigłowców. Nie przebiegł nawet połowy odległości, a rząd wzniesionych do góry luf zmusił go do zatrzymania się. Powoli podniósł ręce do góry, zacisnął dłonie w pięść i poczuł, że? jego stopy odrywają się od ziemi. Jego krzyk: 'Aaaaaa!' zmieszał się ze świstem w uszach i pomrukiem żołnierzy: 'Eeeeee!?' Brak doświadczenia w lataniu zmusił go do regulowania kierunku lotu za pomocą rąk. Czy też raczej intuicyjnego machania kończynami. Wyleciał ponad hangar, kule leciały koło niego. Skoczył wprost między dwa helikoptery, wiedząc, że tam strzelać nie będą. Była to mądra decyzja, lecz śmigło urwało mu palec. Tylko refleks uratował go przed stratą całej ręki. Skroplił chmury krwią, wzbogacił wieczorny warszawski deszcz.
Wleciał do swojego mieszkania przez okno i niecierpliwie czekał na wieczorne wiadomości.

Mały Wielki Spisek Polsko-Polsko przeciwko Polsce

Marcin był już przyzwyczajony do tego, że telewizja nie udzielała odpowiedzi na pytania, jednak nigdy przedtem go tak nie drażniło jak teraz. Nie mógł zasnąć. Chciał znać przyczyny zdarzeń, których był świadkiem. Chciał wiedzieć, co mogło spowodować śmierć milionów pospolitych ludzi. Ukojenie przyniosła mu dopiero nocna transmisja meczu NBA, w którym imiennik redaktora dzielnie sobie poczynał.
Rano w pracy zwołano nadzwyczajny apel.
- Ewa! - pomachał ręką Nicejski widząc znajomą twarz - wiesz może, co się dzieje?
- Nie - zaprzeczyła - Nikt nic nie wie. Wiadomo tylko, że coś bardzo ważnego.
- Czyli to co zwykle. Wielkie mi afery, kto z kim sypia.
- Nie? - pokiwała głową - chodzi o coś większego. Epokowego.
- Czyli skończyli kolejny kilometr autostrady. Wszystko jasne.
Dzwonek zabrzmiał swą melodią, nie dając szans na dokończenie rozmowy.
- Drodzy pracownicy! - z niemałym trudem na podwyższenie wspiął się zasuszony staruszek - braci dziennikarska! Dostałem ważną informację z samej góry naszego padołu społecznego. Otóż istnieje spisek. Mały i wielki. Mały, bo nikczemny i podły. A wielki, bo obejmuje całą Polskę. Ba, może nawet cały świat!
Cała sala zaszemrała i zafalowała masą ludzką. Naczelny kontynuował:
- Jest to spisek polski! I polski. To intryga polsko-polska przeciwko Polsce. Nie tylko tej dla Polaków! Jakkolwiek jest to spisek politycznie poprawny, dalej stanowi machinację, której musimy się przeciwstawić ? mówca unosił się kaznodziejskim zapałem ? i dlatego oto wprowadzam u nas stan wyjątkowy. Liczę na was, na to, że razem z nami będziecie walczyć z tym rakiem toczącym naszą krainę. Pomożecie?
- Pomożemy - odparł lekko rozbawiony tłum.
- Od dziś - ciągnął dalej naczelny - każdy dostanie nowe zadania. Nicejski, do mojego gabinetu za kwadrans! Koniec przemówienia. Do pracy.
Klasnął dwukrotnie w dłonie, rozległ się dzwonek, masy pisarskie potulnie rozeszły się do miejsc swojej pracy.
- Co on może od Ciebie chcieć? - zdziwionym głosem Ewa zapytała Marcina.
Zapytany nie wahał się długo. I tak by mu nie uwierzyła. Co najwyżej zasugerowałaby, że latając może zaoszczędzić paliwo na samochód.
- Nie wiem - odparł cicho redaktor - pewnie chce pogadać o artykułach, a co innego.
- Wątpię, indywidualne rozmowy o pracy nie są w jego stylu. Powiedz, co się stało.
Zdenerwował się. Chciał skończyć tę rozmowę. A przynajmniej zmienić temat.
- O Jezu! - temat sam się zmienił - co Ci się stało w palec?
- Prace w kuchni. Nie martw się o mnie, poradzę sobie. Pójdę już lepiej do niego.
- Idź. Powodzenia.
 Szybko wszedł po schodach, skręcił w prawo, przeszedł kilka kroków po perskim dywanie i stanął na wprost drzwi do pokoju numer 218. Cichutko zastukał.
- Proszę wejść.
Niewiele się zmieniło, odkąd był tu ostatni raz. Tradycyjny pokój kogoś ważnego i bogatego, kto nie przyjmuje oficjalnych gości. Plotki głosiły, że gdzieś za którymś z regałów na książki znajduje się wolny od podsłuchów pokój, gdzie załatwiało się ciemne interesy. Czasami jednak coś stamtąd wyciekało i wtedy zaczynały się komisje śledcze oraz afery z angielską końcówką w nazwie "-gate".
- Siadaj. Wiesz, po co Cię tu wezwałem? ? głosem pełnym wystudiowanej obojętności zasiał niepokój w Marcinie naczelny gazety.
- Skądże.
- Załatwmy to krótko. Jeśli? jeśli jeszcze raz się dowiem, że odważasz się latać po Warszawie, to polecisz za szpiegostwo naszych technologii dla NASA. Może i umiesz się kamuflować, ale ja też mam swoje sposoby. I swoich ludzi.
- Tak jest.
- Wiem, że masz daleko do pracy, a benzyna kosztuje, ale to Cię w niczym nie usprawiedliwia.
- Będę jeździć samochodem.
- Coś jeszcze. Mam nadzieję, że to nie okaże się prawdą, bo prywatnie lubię Twoje wypociny. Jest dość uzasadnione podejrzenie, że wplątałeś się w polityczną grę najwyższej rangi. Nie dla takich szaraczków jak ty. Jeśli masz coś na sumieniu, wyjeżdżaj od razu. Szybko.
- Ale?
- Milcz! I słuchaj. Nikt nie będzie nam bruździł w nowym porządku. Jak każda co inteligentniejsza jednostka domyślasz się, że Polska jest poligonem doświadczalnym dla nowych rozwiązań we wszystkich aspektach. Wchodzimy w następny etap. Jak mówiłem, milcz albo wyjeżdżaj. Tak będzie lepiej dla Ciebie.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Cieszy mnie to, że dostosowałeś się do mojej rady. Możesz iść. A plecaki rakietowe są naprawdę niebezpieczne. Mogą wybuchnąć w każdej chwili. Nie wracajmy do tej rozmowy.
- Do widzenia, panie naczelniku.
Nicejski wychodząc mruknął pod nosem: 'Pies Pawłowa!'. Gdy zamykał drzwi, dogoniła go riposta 'Słyszałem to!'. Na dół zjechał windą. Wielka robota czekała wraz z pustym miejscem pracy. Pierwszymi rzeczami, jakie dostrzegł po dotarciu do biurka były dwa liściki. Jeden był od Ewy i brzmiał następująco: 'Żyjesz? Odpisz.', drugi był zaś od jego ostatniego rozmówcy. Szef wydał niecodzienne polecenie: ?Dziś weź wolne!?. Napisał szybką odpowiedź koleżance: 'Żyję. Wszystko mam na miejscu' i wyszedł.
Gorąco południa zaatakowało go z całą mocą kraju wydzielającego CO2 ponad normę. Nie chciało mu się iść do samochodu. Miał ochotę na coś innego. Pasującego do pory roku i pogody. A podróżowanie w korku po pełnym remontów mieście nie było czymś takim. Ponadto musiał się z kimś skontaktować, w cztery oczy. Na pewno był śledzony. Autobusem podjechał na Pragę, już nie straszącą tak jak kiedyś blokami z wielkiej płyty. Tylko cztery osoby wsiadły i wysiadły razem z nim z pojazdu. Ktoś z tej czwórki musiał być szpiclem. Ruszył do parku Skaryszewskiego. Trzech z czterech podejrzanych poszło w tym samym kierunku. Uwagę Marcina przykuł najbardziej szary i codzienny z nich. Był tak zwykły, że gdyby nie okoliczności w jakich się znajdował, pewnie by go nie zauważył. Od tej otaczającej go aury nudy aż przykro było na niego patrzeć. Redaktor miał trzy opcje: uciec, zaatakować, albo przechytrzyć agenta. Pierwsza możliwość oznaczałyby przyznanie się do niedopełnionej winy, drugi wybór mógłby mieć smutne zakończenie. Zostało tylko czekać na błąd szpiegującego. Czyli znudzić nudnego. Nicejski stawał przy każdym drzewie, udawał zainteresowanie każdym okazem flory, poszedł popływać na kajaku i z przyjemnością patrzył, jak konfident smaży się w słońcu. Potem poszedł na lody. Podziwiał przy tym wprawę i upór szpicla. Zdał sobie sprawę z tego, że gdyby się go nie spodziewał, najpewniej by nie zwrócił cienia uwagi na szarego jegomościa. Spacerując dalej pomiędzy rzędami kolorowych kwiatów w końcu w jego opinii zgubił szpiega. Teraz pozostało mu tylko znaleźć osobę, której szukał. Niestety, mógł tylko kręcić się w kółko, czekając na łut szczęścia. Albo czekać, aż to on zostanie znaleziony.

Bardzo daleka podróż

Bardzo niepolska mgła opadła w ciągu kilku chwil na park Skaryszewski.
Na miejscu ludzi pojawiły się jasnoszare cienie, a ich niewyraźne zarysy rozmywały się, kotłowały i zlewały wśród gasnącego koloru zieleni. Jakby z całego świata wypompowano esencję koloru i została tylko podstawowa barwa - szary, szary, szary, przejmująca szarość. A ta szarość ograniczała zasięg wzroku redaktora i jeszcze tylko przez krótką chwilę Marcin widział ludzi, zanim przesłoniły ich opary mgły. Mdły opar zastygł w pozie tuż nad ziemią, pozwalając mgielnym igiełkom delikatnie kłuć spacerowiczów po twarzach.
Jednak bez wątpienia coś tu było nie w porządku. Coś nienaturalnego pełzało w tej zawiesinie wody w powietrzu. Włosy się jeżyły na głowie, gdy się wdychało zapach tej mgły, pozbawiony naturalnych przymiotów, za to pełen chemii, syntetyków i czegoś niewypowiedzianego, groźnego. Ucichły ptaki, zieleń przestała szeleścić, a ludzkie cienie wyparowały zwiewnie i cicho jak wrzątek zostawiony na letnim słońcu. Złowieszczo i ponuro wyglądał park w morzu mgły i bez ludzi. Nawet jeśli potrafiło się latać, czuło się respekt wobec potęgi miejsca i natury. Ostre, wręcz porywiste podmuchy potęgowały chłód panujący w powietrzu. Proporczyki przystani beznamiętnie unosiły się na wietrze. Ta nieszczęśliwa całość kontrastowała się ze wszystkim, co było tutaj zaledwie kilka minut temu. Przypominało to apokaliptyczny efekt "przed" i "po". Redaktor usiadł tuż przy wodzie, ręką złapał gałąź i zaczął malować po wodzie. Krawędzią intuicji znalazł granicę, za którą wpadłby do wody.
Gdyby ktoś - przybysz z daleka na przykład - oglądał to z boku, zobaczyłby smutnego mężczyznę w wieku lat około trzydziestu, bazgrzącego patyczkiem swoje historie na gładkiej tafli wody. I gdyby ten ktoś był człowiekiem albo też i nie byłby - lecz działałaby na niego ludzka chemia - udzieliłoby się mu to przygnębienie. Zanim fala ciemnych myśli opadłaby go, widziałby scenę, jak z mgły wychodzą dwaj mętni panowie, biorą bez problemu smutnego delikatnie pod pachy i wnoszą go w szarą toń. I może by ten obserwator zareagował.
Ale nikogo nie było, więc nic się nie stało.
Ktoś klasnął, mgła się przerzedziła, ludzie powychodzili z ukrycia, a słońce jak dawniej oświetlało ścieżki pełne wesołego hałasu.
Czarny samochód mknął ulicami Warszawy, a w jego bagażniku obijał się redaktor.
 

Koziek

Koziek

Użytkownicy
posty313
Propsy359
Nagrody
Profesjabrak
  • Użytkownicy
Jesteście okropni  :lol:
 

Żadna Głupia Spółgłoska

Żadna Głupia Spółgłoska

Użytkownicy
Mniejszość Żydowska na HMS Stuleja
posty2557
Propsy3534
ProfesjaGracz
  • Użytkownicy
  • Mniejszość Żydowska na HMS Stuleja
Usuńcie tego posta bo jeszcze będzie że ktoś czyta te opowieści, nawet jeśli miałby to być sam autor :lol:
 
Często odkrywa się, jak naprawdę piękną jest rzeczywiście piękna kobieta dopiero po długim z nią obcowaniu. Reguła ta stosuje się również do Niagary, majestatycznych gór i meczetów, szczególnie do meczetów.
Mark Twain

Koziek

Koziek

Użytkownicy
posty313
Propsy359
Nagrody
Profesjabrak
  • Użytkownicy

Koziek

Koziołkowe powieści
#3 2010-03-14, 22:25(Ostatnia zmiana: 2010-03-14, 23:16)
Hurra, Pierwszy Czytelnik!
 :)

A nie, to tylko Kyro  :lol:
 

Vierzba

Vierzba

Użytkownicy
Seba
posty590
Propsy1408
Profesjabrak
  • Użytkownicy
  • Seba

Vierzba

Koziołkowe powieści
#4 2010-03-15, 15:04(Ostatnia zmiana: 2010-03-15, 15:05)
Ja przeczytałem. Całkiem fajne.





























































































































NOT Wypjerdalaj
 

Koziek

Koziek

Użytkownicy
posty313
Propsy359
Nagrody
Profesjabrak
  • Użytkownicy

Koziek

Koziołkowe powieści
#5 2010-03-15, 16:30(Ostatnia zmiana: 2010-03-15, 16:30)
Chuje móje  :)
 

luszczak

luszczak

Użytkownicy
posty122
Propsy9
  • Użytkownicy
Sporo się napisałeś. Nie będę wredny i powiem że, jak  dasz
Cytuj
czystą i satysfakcję
:)  to napisze że fajne.
 

Koziek

Koziek

Użytkownicy
posty313
Propsy359
Nagrody
Profesjabrak
  • Użytkownicy
Cytuj
czystą i satysfakcję
Z tym pierwszym nie ma problemu, z tym drugim, to niekoniecznie w każdym sensie  :)
 

luszczak

luszczak

Użytkownicy
posty122
Propsy9
  • Użytkownicy

luszczak

Koziołkowe powieści
#8 2010-03-15, 20:14(Ostatnia zmiana: 2010-03-15, 20:17)
Z tym pierwszym nie ma problemu, z tym drugim, to niekoniecznie w każdym sensie  :lol:
Ok. Praca jest fajna. Czekam na czystą. A co do satysfakcji to wystarczy że napijesz się ze mną :D  .
Ale teraz szczerze, podobało mi się, bo jak czytam niektóre bestsellery z tego forum na miarę "Złego maga który chciał zniszczyć kolonie i świat" to zaczynam się nad sensem życia zastanawiać a, tutaj to mi się naprawdę podobało.  Jak znajdziesz czas to napisz jakąś opowieść o złym UB-eku który chciał zniszczyć Nową Hutę i świat, to by była taka alternatywa dla ZMKCHZŚ.
EDIT: Znalazłem psa Pawłowa
http://pl.wikipedia.org/wiki/Iwan_Paw%C5%82ow
 :D
 

Koziek

Koziek

Użytkownicy
posty313
Propsy359
Nagrody
Profesjabrak
  • Użytkownicy

Koziek

Koziołkowe powieści
#9 2010-03-15, 20:45(Ostatnia zmiana: 2010-03-15, 20:46)
Pomysł ze zniszczeniem Nowej Huty jest... hmm... naprawdę godny przemyślenia. Cóż, mój bohater w oczach władzy na pewno jest złym UB-kiem, więc kto wie, kto wie.
 

Koziek

Koziek

Użytkownicy
posty313
Propsy359
Nagrody
Profesjabrak
  • Użytkownicy

Koziek

Koziołkowe powieści
#10 2010-08-14, 23:00(Ostatnia zmiana: 2010-08-14, 23:00)
Niestety po tragicznej śmierci Lecha opowiadnie straciło sens.
Za to wrzucę jakiś tam opis:


    Szumi niedojrzałe listowie ponad miękką, chłodną ziemią. Czeka, aż długie, cienkie nogi wiosennego deszczu przejdą po ich młodych, pnących się ku górze pniach drzew. Przepuszcza strugi światła, które rozlewają się po zielonej powierzchni drżącymi, mlecznymi plamami. Jaskrawe, rozwichrzone koła skaczą w rytm hasających gałęzi razem z pochylonymi przez wiatr rzadkimi kępkami trawy jak fale po morzu, budzą na ziemi do życia wiosenne iskierki podobne do promieni słońca, kiedy leniwie rozbijają się o tarczę rozkołysanej wody.
    Damski trzewiczek na zgrabnej stopie, co chwila stukający cieniutką podeszwą o kamyczki, na których się ułożył, łowi te błyski na wędkę z gładkiej skóry.
 

Koziek

Koziek

Użytkownicy
posty313
Propsy359
Nagrody
Profesjabrak
  • Użytkownicy

Koziek

Koziołkowe powieści
#11 2010-08-15, 14:10(Ostatnia zmiana: 2010-08-31, 18:33)
Niestety po tragicznej śmierci Lecha opowiadanie straciło sens.
 

Koziek

Koziek

Użytkownicy
posty313
Propsy359
Nagrody
Profesjabrak
  • Użytkownicy
Strumień gwarnych ulic Warszawy porywał ludzi nieodgadnionym i dzikim prądem miejskim od samego świtu. Chamskie rozmowy brudnych uliczników, ostatnie kłótnie nocnych opryszków, szalone powroty pijanej młodzieży i gwałtownie trzeźwiące spojrzenia mundurowych łączyły się naturalnie z gaworzeniem śmierdzących przekupek, ponurym marszem niedomytych robotników do fabryk, umorusanymi dziećmi zmierzającymi ku szkole, skrzypieniem zmurszałych futryn okiennych, zamykanych z hukiem drzwi, całą poranną ludzką rzeką. Breja pod nogami przechodniów lepiła się do podeszew dziurawych butów i zlewała uliczny padół w jedną bezkształtną masę błota mimo położonego bruku. To były dziwne dni, w cyklu dobowym czas pogodnej aury mieszał się z porą nagłego chłodu, porcjowaną długo po północy, kiedy to księżyc najraźniej zagląda przez okna do mieszkań, a znużeni bezdomni, nie mogąc zasnąć, najdotkliwiej przeżywają swoje osamotnienie. Jednak to już minęło, słońce muskało delikatnie aglomerację i topiło lodowate zimno nocy. Warszawski brudny świt ociężale wstał.
Młody Żyd Janko obudził się razem z nim. Źle domknięta futryna okienna chłostana podmuchami wiatru huknęła w końcu klamką o ścianę i otworzyła drogę kąsającemu chłodowi.
 


0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.
0 użytkowników
Do góry