Witam, przedstawię wam moją wersję słynnej opowieści:
Pewnego pięknego dnia, podczas burzliwej nocy w słonecznym cieniu na drewnianym kamieniu zrobionym z plastiku stojąc siedziała młoda staruszka i nic nie mówiąc rzekła do wysokiego faceta niskiego wzrostem, z brodą, bez zarostu - Miałam ja syna mądrego, ale bardzo głupiego. A działo się to wtedy kiedy okna na Wawelu w Warszawie zamykano na zatrzaski, okrągłe drzwi na agrafki i był tego lata bardzo upalny mróz. Wtem zapaliła się rzeka, wyłowiono z niej nieżywego człowieka, który jechał na piechotę 40 dni i 40 nocy aż przez 5 minut, aż dobiegł na bezludną wyspę, na której roiło się od białych Murzynów. Nie było na tej wyspie żadnej roślinności, a więc wlazł na gruszke, rwał pietruszkę, aż cebula leciała. Przyszedł własciciel tego banana - i mówi: złaź pan z kasztana, to moja wierzba, a więc zmuszony zlazł z tej śliwy, pozbierał pomidory, a ludzie w mieście się dziwili, skąd ma takie dorodne ogórki. A było to zapisane na czterysta czterdziestej czwartej fałdzie spódnicy pięknej zakonnicy, która rok po utopieniu się w suchej wodzie urodziła ósme dziecko.
~The End~
Podobało się?