No dobra, kilka zwrotów akcji, w następnej części też trochę tego będzie... o ile zechce mi się ją dokończyć
Pierwszy fragment pochodzi z mojego innego opowiadania, które w zasadzie porzuciłem. No nic, co ma być, to będzie. Zdaję sobie sprawę, że nie mam co konkurować z "Pewnym magiem...", ale będę to jak najbardziej jeszcze kontynuował.
Upadek Khorinis, część trzecia
Orlana zbudził trzask płomieni. Od czasu pijatyki Rukhara z Randolphem miał wyjątkowo lekki sen. Wstał z łóżka i zaczął węszyć w powietrzu, ale poczuł tylko odór ryb dochodzący z sąsiedniej izby. Spojrzał przez okno – już dniało. Włożył zbroję z płytek pełzacza – dar od najemnika Wilka i przepasał topór wojenny. Nakładając pierścień Wodnego Kręgu, spojrzał na akwamaryn tylko z przyzwyczajenia. Od wielu tygodni nie miał kontaktu z żadnym z Magów Wody. Ściągnął z komody łuk z poroża – kolejny cenny nabytek, kupiony za grosze od zbiegłego skazańca Diego.
Pchnął drzwi i oparł się o balustradę. Na dole rozgrywało się prawdziwe piekło. Dwóch orkowych szamanów w beżowych, pokrytych fantazyjnymi, zielono-szkarłatnymi wzorami – zdaje się, że w założeniu miały ściągać uwagę samic - szatach ciskało ogniste kule na wszystkie strony, niszcząc wszelakie meble rozmieszczone na parterze. Gdyby nie to, że ostatni klient, mag Gorax, opuścił gospodę miesiąc temu, pewnie wniósłby skargę. Szczęście w nieszczęściu. Karczmarz naciągnął cięciwę i przebił na wylot jednego z szamanów. Drugi sprężywszy się, jednym susem wskoczył za ladę, miotając jaskrawy pocisk w kierunku piętra. Orlan skoczył na dół z bojowym okrzykiem, waląc toporem dokoła. Ork uderzył ogniem, jedynie lekko osmalając potężny pancerz. Pobłogosławiwszy w myślach kunszt manualny Wilka Orlan uciął bestii łeb.
Nie zastanawiając się długo, porwał drogocenne srebra i świecznik z pokoju, zaoszczędzone złoto i kilkanaście jaśniejących oktarynowym światłem bryłek rudy. Otworzył kufer i wyjął magiczny zwój od Magów Wody, chowany przez lata na czarną godzinę. Wypowiedział szybko słowa zaklęcia, tryskając z dłoni strumieniem wody. Mniej więcej w tym samym momencie gospoda się zawaliła.
Wybiegł na zewnątrz, głośno przeklinając. Usiadł na płotku, dysząc ciężko. „Martwa Harpia” spaliła się doszczętnie, tylko fundamenty przetrwały dzięki zaklęciu Magów Wody. „Przynajmniej będę mógł ją odbudować. Kiedyś...” – myślał Orlan. Nagle w twarz uderzył go pożółkły pergamin z narysowaną czyjąś twarzą. Chwycił go. Był to stary list gończy. Ten koleś – nie mógł przypomnieć sobie jego imienia – kręcił się tu często. Gdy widział go ostatnio, szedł do miasta. Orlan postanowił zrobić to samo...
***
Przypominając sobie te zamierzchłe dzieje, Orlan raz po raz pluł sobie w brodę, że nie zdecydował się wtedy ruszyć na farmę Onara. Leżał teraz z piątką towarzyszy, jak i on członków Wodnego Kręgu, na zimnej posadzce klasztornego więzienia. Oczekiwali na wyrok Najwyższej Rady, której posiedzenie zostało przerwane kolejnym apoplektycznym atakiem mistrza Pyrokara. Więźniowie co i rusz rzucali nerwowe spojrzenia w kierunku niezwykle kuriozalnych – aż dziw, że Magowie Ognia służący wszakże Innosowi, uosobieniu dobra, potrafili wymyślić coś tak okrutnego - machin tortur, od których odgradzała ich jedynie żelazna krata i maszerujący wzdłuż niej nowicjusz. Ten nie był tak rozmowny jak ich stary znajomy, po części sparaliżowany strażnik Boltan. Owszem, gadał dużo. Tyle tylko, że przeważnie do siebie. Wciąż coś mruczał i burczał pod nosem, co doprowadzało skazańców do szaleństwa.
Ze strzępków monologu Garwiga – tak zwał się bowiem ów nowicjusz – więźniowie dowiedzieli się, że pilnował ongiś potężnych artefaktów, Tarczy Dominique oraz Świętego Młota. Dzięki miłosierdziu Innosa nie potrzebował snu, wobec czego był chyba najgorliwszym strażnikiem, jakiego ziemia nosiła. Był jednym z pierwszych w kolejce do awansu na Maga Ognia. Tymczasem sławetną broń św. Rhobara skradziono, a Garwig został zdegradowany do tego – co przyznawał ze łzami w oczach - upodlającego zajęcia, jakim jest pilnowanie zwykłych, nic nie znaczących ludzi. Długie miesiące spędzone w podziemiach w warunkach nie lepszych od tych skazańców uczyniły zeń całkiem innego człowieka. Zamknął się w sobie, a że wciąż zachowywał swój charyzmat, miast spać zapadał w jakiś rodzaj letargu, siedząc w rogu korytarza z podkurczonymi nogami.
Paskudnie to wyglądało. Orlan postanowił interweniować, tym bardziej że w jego pamięci kołatała uporczywa myśl, że skądś znał historię podobną do losów nowicjusza. Po kilku godzinach, wspomagany wiedzą przyjaciół, zdołał sobie przypomnieć.
- Garwig! – zawołał wreszcie – Wiem, kto ukradł ten młot!
- Ja też, to ten postrzeleniec od pana Onara... – rzucił obojętnie nowicjusz.
- Jego zleceniodawcą był sędzia z Khorinis! W mojej knajpie nocowało dwóch facetów z bandy Morgaharda, sędzia kazał mu okraść gubernatora... ale coś się nie powiodło i zbój zwiał prosto do Lee.
Orlan gorączkowo zbierał myśli. Jego towarzyszom opadły szczęki, a halabarda Garwiga wypadła z rozluźnionych nagle dłoni właściciela.
- Co ty pieprzysz? – zawołał Martin z niedowierzaniem – Sędzia zamierzał obrabować starego Lariusa? Co wcześniej nie mówiłeś?!
- Tak, tak – potwierdził Orlan - Lee miał nawet na to dowody na piśmie. Przekazał je... cholera, który to był? Czyżby... och, nie.
- Kto to taki?! – zapytali chórem więźniowie i strażnik.
- Cord – oznajmił Orlan i kopnął ze złością pokrytą pajęczynami czaszkę.
***
Kruczowłosy – co niestety nie było ostatnimi czasy zbyt widoczne w towarzystwie dam, zważywszy na warunki bytowania – kupiec Gerbrandt przemknął się chyłkiem obok nowo otwartej filii „Czerwonej Latarni”. Ze środka dobiegał wrzask kobiety, wchodzący już bardziej w zaawansowane stadium wycia zarzynanego świniaka oraz pijackie śmiechy, w gronie których dominował głośny rechot uparcie pytający kontrpartnerów, jak można zgwałcić prostytutkę. Gerbrandt z dumą uznał swą wyższość nad tym motłochem i przeszedł dalej, nawet nie spojrzawszy na drzwi zakładu. Po prawdzie, co przyznawał ze wstydem, to nie było go na to zwyczajnie stać. Ten sukinsyn Diego ograbił go ze wszystkiego. Póki nie utwierdził się w przekonaniu, że „Esmeralda” nie powróci, nie planował wrócić na stare śmieci. Ostatnie doniesienia rybaków absolutnie przeczyły jakimkolwiek pogłoskom na ten temat.
- Diego już to nie wróci! – zatarł ręce po raz enty Gerbrandt i przekradł się dalej. Już. Przed nim brama i zarazem ostatnia, najgroźniejsza próba. A mianowicie, jak przekonać strażników, aby go wpuścili? Przybrał minę zbolałego psa i otworzył usta...
Przebiegający obok obywatel niemal obrócił go o 360º. Kolejny zbił go z nóg. Gerbrandt upadł na ziemię, pociągając pod siebie jakąś kobietę. Przeleżał tak kilka sekund, co prawda lekko oszołomiony, ale ręce wędrowały tam gdzie trzeba.
Wtem mocna dłoń chwyciła go za kark i podniosła w idealnym momencie. Wzburzona obywatelka właśnie miała wyrżnąć Gerbrandta w pysk. Właściciel mocnej ręki popchnąwszy go w kierunku bramy, zmusił do biegu. Zanosiło się na doraźną ewakuację – za nimi widać było tłum ludzi, biegnący w szaleńczym pędzie z gubernatorem Lariusem na czele.
Gerbrandt i jego wybawca wpadli do pierwszego domu z prawej i zabarykadowali drzwi.
- Co za zbieg okoliczności... właśnie tu chciałem trafić! – rozpogodził się Gerbrandt – Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Dzięki za ratunek, Bromor.
- Wszak piraci straszna rzecz. Nie ma za co, synek.
Siwy właściciel burdelu zwykł mawiać tak do niego. Znając upodobania Bromora, Gerbrandt w istocie był jego synem, ale raczej nie miało to większego znaczenia w tym plugawym towarzystwie. Do drzwi ktoś rozpaczliwie załomotał. Bromor otworzył drzwi. Do środka wpadli Matteo, Thorben, Meldor i na szarym końcu Harad z żoną. Pierwsi dwaj z odrazą patrzyli na Meldora. Harad czym prędzej zatrzasnął drzwi i wyjrzał przez okno. Niedobitki straży miejskiej w końcu zebrały się do kupy i wyruszyły na ratunek do portu.
Tymczasem Gerbrandt patrzył to na Meldora, to na mistrzów cechowych.
- No dobra, o co chodzi? – spytał w końcu.
- Lehmara... usiekli... piraci – odezwał się z ociąganiem Meldor. Gerbrandt zerknął na zakrwawione ostrze przy boku byłego pomocnika lichwiarza oraz pospiesznie przytroczoną do plecaka skrzynię ze złoconymi okuciami i zaśmiał się z cicha. Wolał nie wnikać w szczegóły...
***
Straż pojawiła się w porcie w samą porę, aby zobaczyć statek znikający za załomem skały. Rozejrzeli się. Wszelkie magazyny lub mieszkania zostały dokumentnie okradzione. Nie zostało praktycznie nic, co miałoby jakąkolwiek wartość. Liczba zamordowanych wynosiła bez mała trzydziestu luda plus lord Andre.
- Bywało gorzej... – powiedział bez przekonania Larius, rozpoczynając oficjalne orędzie – Przede wszystkim, skąd mogliśmy wiedzieć, że „Esmeralda” jest po brzegi wyładowana tymi skurczybykami?
Kilku starszych rangą urzędników, stojących w pewnej odległości od zwierzchnika zadrżało z lekka. Zaraz jednak pomacali swoje sakiewki i uspokoili się. W myślach nadal wspominali minione wydarzenia...