Rohgarn - Żołnierze Beshellu 2186 1

O temacie

Autor Rohgard

Zaczęty 14.07.2008 roku

Wyświetleń 2186

Odpowiedzi 1

Rohgard

Rohgard

Użytkownicy
posty1
  • Użytkownicy
Witam. Chciałbym przedstawić trzy opowiadania traktujące o losach Generała Rohgarda. Pierwsze, napisane rok temu nie sprawia wielkiego wrażenia. Natomiast drugie i trzecie są wysoko oceniane. Jeśli nie boicie się długich tekstów zapraszam do czytania i oceny :D

Rohgard - Strażnicy Północy
[/color][/b]

 
-Zebrać tarcze! Wszyscy! Bez wyjątku!- krzyczał potężnej postury ork odziany w czarną zbroję.
-Rohgard! Uspokój się!
-Zamknij się Redbeck! Zanim te przeklęte karzełki nas zaatakują, zamarzniemy tu!
-Chyba nie chcesz mi powiedzieć…
-Tak! Mam zamiar rozpalić ognisko z naszych tarcz! Nie są nam potrzebne!
  Wielka armia orków stała na krańcu lodowca Leiized. Powoli każdy z nich podchodził do i tak już dużej góry tarcz i kładł tam swoją. Przenikliwe zimno zmusiło ich do tego aktu desperacji. Niektórzy uważali, że Rohgard postradał zmysły od mrozu i trwającej od ponad dwóch miesięcy walki.
  Ich obozowisko otoczone było wielką lecz bardzo prymitywną palisadą, wybudowaną resztkami sił z maszyn oblężniczych i balist, które orkowie przytargali ze sobą.
  Po pewnym czasie, przez przemarznięte powietrze przedarła się fala ciepła bijąca od olbrzymiego ogniska.
- Tam! Za zaspą! Cztery karły! Zwiadowcy krasnoludów!- krzyczał strażnik stojący na niewysokiej wieżyczce. Przez palisadę przeleciały orkowie strzały. Każda z nich stalowa, zakończona śmiercionośnym grotem. W jednym czasie wszystkie wbiły się w zaspę. Przez krótką chwilę nic się nie działo. Nagle brama się otworzyła i wyszło z niej czterech orkowych zwiadowców. Powoli i ostrożnie, przedzierając się przez las strzał wbitych w lód podeszli do zaspy. Pierwszy z nich nachylił głowę aby policzyć krasnoludzkie trupy.
-Trzy! Jeden uciekł!- krzyknął zwiadowca kiedy jeden z „trupów” uderzył w niego wielkim bojowym młotem roztrzaskując czaszkę. Rozpoczęła się walka. Dwóch karłów przeciw trzem wielkim zwiadowcom. Spośród maluchów wyróżniał się jeden. Skromnie odziany w skórzaną zbroję, ale za to z pięknym złotym młotem z ametystową rączką. Po krótkiej walce orkowie padli pod nawałem ciosów poniżej pasa. Wtedy znowu posypały się strzały, ale krasnoludów już tam nie było.
                                                                     ***
 Nastał świt. Tam gdzie w nocy było wielkie ognisko, teraz znajdowała się potężnej wielkości dziura w lodzie. Niektórzy z orków za dobrą zabawę uważali skoki do środka i zjeżdżanie po krawędzi dołu. Rohgard patrzył na to wszystko z odrazą.
-Redbeck!- krzyknął do innego orka siedzącego w namiocie.- Idź tam i wybij im z głowy te zabawy! Mamy otwartą wojnę do cholery!
-Chcesz? To sam idź.- odparł Redbeck- Mi tu jest wygodnie i nie ruszam się stąd.
-Niech was diabli Redbeck!
  Rohgard wyszedł z namiotu kierując się w stronę dziury. Mijani po drodze orkowie patrzyli na niego ze strachem. Budził w nich respekt. Weteran wojenny, wielokrotny zwycięzca walk z krasnoludami, przodownik walk o niepodległość Beshellu jako państwa orków i wreszcie pogromca króla ludzi Godricka Wielkiego.
-USTAWIĆ SZEREG!- wrzasnął dziko do orków zajmujących się zabawą i nie zwracających uwagę na wielkiego generała. Po chwili przed Rohgardem stała kolumna orków.
-CO TO MIAŁO BYĆ!- wrzasnął prosto w twarz pierwszemu orkowi w szeregu.
-Generale… my tylko… taka zabawa…
Generał wyciągnął zza pasa swoje dwa topory i ściął głowę podwładnemu. Podszedł do kolejnego nie chowając broni.
-CO TO MIAŁO BYĆ!- powtórzył.
-Generale… błagam… nie…
Kolejna głowa potoczyła się do dołu. Ruszył w kierunku trzeciego. To co zobaczył przeszło jego oczekiwania. Stał tam jego syn.
-CO TO MIAŁO BYĆ!- wrzasnął synowi w twarz
-Ojcze! To tylko taka zabawa! Wiesz jak jest zimno!? My się rozgrzewamy!- odpowiedział małolat na co inni odpowiedzieli stłumionym chichotem.
-NIKT NIE BĘDZIE LEKCEWAŻYŁ ROZKAZÓW!- wrzasnął po raz  kolejny i zamachnął się toporem. Chełm jego syna stoczył się po zboczu. Małolat upadł kuląc się na ziemi. Rohgard odszedł do namiotu.

***

-Moje gratulacje! Trzech mniej!- krzyczał Redbeck
-Jakich trzech! Jednego z nich nie zabiłem!- oburzył się Rohgard
-Tylko dlatego, że był twoim synem! Gdyby nie on wytłukłbyś wszystkich! Wiesz jak to działa na morale?!
-W dupie mam morale! Nie rozumiesz?! Mamy wojnę! WOJNĘ!- powtórzył Rohgard.
  Nagle niebo przedarł wrzask trąby. Cały oddział biegł w panice formując szyk.
-Krasnoludy!- krzyczał zwiadowca z wieżyczki- Mają ze sobą niedźwiedzie!
Przez oddział przeszedł szept. Rohgard wybiegł pospiesznie z namiotu stając na podeście przed swoją armią. Obejrzał się po wszystkich. Na ich twarzach dostrzegł zmęczenie, strach i mróz który dawał o sobie znać dotkliwiej niż zwykle.
-Żołnierze! Armio Beshellu! Jesteśmy tu, aby zdobyć ziemie na których nasza rasa, mieszkała stulecia temu! Te Karzełki za naszą palisada nie będą nam przeszkodą! Jesteśmy silniejsi, odważniejsi i wyżsi niż oni! Czy przysięgniecie na wszystko co posiadacie, na wasze rodziny i na Beshell, że będziecie walczyć do końca?!
-Tak jest generale!- odpowiedział Rohgardowi równy krzyk armii.
-Otworzyć bramę!- zakrzyknął Redbeck, który niespodziewanie pojawił się za swoim dowódcą- Niech zacznie się WOJNA- ryknął.
W tej chwili cały oddział odziany w bialutkie jak śnieg zbroje, ruszył do ataku hucząc przeraźliwie. Stanęli przed palisadą i czekali. Jakiś kilometr przed nimi armia ubranych w skórę i futra karzełków krzyczała. Z tej odległości nie dało się usłyszeć ani jednego słowa. Słońce powoli wyłaniało się zza horyzontu po niekorzystnej dla Orków stronie. Będą walczyć pod słońce co da im ograniczoną widoczność. Nie byli przygotowani na taki obrót sprawy.
-Poseł Krasnoludzki! Jedzie do nas poseł!- krzyczał zwiadowca na szczycie prowizorycznej wieżyczki.
-Zabić!- odpowiedział mu Rohgard
-Dlaczego!? Może uda nam się zawrzeć pokój! Walczymy pod słońce Rohgardzie! Wiesz co to znaczy!? Pamiętasz bitwę o Smocze Pustkowia!? To przyczyniło się do klęski ludzi! Nie pozwól…- mówił szybko Redbeck, lecz było już za późno. Potężna strzała z metalowym grotem mknęła szybko w stronę posła trafiając go prosto w serce. Wielka armia Krasnoludów ruszyła do ataku. Lodowiec zdawał się cały trząść pod stopami tych niewielkich karłów. Rohgard odpowiedział tym samym. Jako pierwszy pobiegł w stronę wroga i jako pierwszy otrzymał głuche uderzenie młotem w ramię. Chwile potem jego niedoszły oprawca już nie żył. Bitwa rozgorzała na dobre. Stając na wysokiej górze można było dostrzec jak jest ona okrutna. Plamy czarnej i czerwonej krwi mieszały się ze sobą. Wszędzie było pełno trupów. Słońce chyliło się ku zachodowi kiedy krasnoludy zaczęły uciekać w stronę twierdzy Oskithrud.

***

Tej nocy obozowisko Orków było całkiem wesołe. Zewsząd rozbrzmiewały tańce i śpiewy, wszyscy orkowie chodzili krzywym krokiem. Wszyscy, z wyjątkiem jednego. Rohgard siedział w swym namiocie pełen obaw. Nie mógł pokonać Krasnoludów tak łatwo. Pod koniec dnia uciekli tak, jakby nie mieli już zamiaru atakować. Generał wiedział, że to nie wszystko na co stać tę armię. Nikłe światło lampy powoli przygasało, kiedy Rohgard udał się na obchód. Przy niedużych ogniskach siedzieli pijani Orkowie, całkowicie nie zdolni do dalszej walki z wrogiem. Nikt nie dawał wiary w to, że nie pokonali ostatecznie Krasnoludów. Każdy myślał, że to już koniec. Nagle Rohgard usłyszał głuche uderzenie o powierzchnię lodu. Obejrzał się nerwowo w tamtą stronę pragnąc z całego serca dostrzec Orka, który odurzony nadmierną dawką trunku nie wytrzymał i upadł. Zobaczył jednak zupełnie co innego. Na ziemi leżał zielono-skóry, to fakt, ale ze strzałą wbita w plecy.
-ALAAAAARM!- wrzasnął z całej siły Rohgard.
Nikt nie zdążył zareagować aby stawić się przy nim, kiedy olbrzymi głaz przeleciał przez palisadę uderzając w niczego nieświadomych Orków, którzy zasnęli w pijackim śnie. Po chwili przez palisadę przeleciały dziesiątki podobnych głazów a wielka Armia Beshellu obserwowała to nie tyle ze strachem co ze zrozumieniem. Zawiedli. Zbyt łatwo uwierzyli w zwycięstwo. Kolejni Orkowie padali rozgniecieni jak robactwo pod ciężarem wielkich kul. Rohgard zebrał zdolnych do dalszej walki i zaczął uciekać jak najszybciej w stronę przeciwną do kierunku ataku. „Kule nas tam nie dosięgną” myślał. Nagle z przodu usłyszał krzyk. Później kolejny. Wiedział co to znaczyło.
-Staaaaać!- krzyknął na co wszyscy odpowiedzieli nagłym zatrzymaniem się. Zbadał dokładniej grunt przed sobą i stwierdził, że znajdują się nad krawędzią Leizzed. Byli na końcu lodowca. Rohgard zapalił pochodnię o krzesiwo i rzucił ją na dół. Światło zdawało się nie gasnąć w falach oceanu. Orkowie wiedzieli, że nadszedł ich koniec. Po obróceniu widzieli i słyszeli rzeź. Cały obóz płoną, a krasnoludy najpewniej dobijały cudem ocalałych. Rohgard rozkazał zliczyć oddział. Okazało się, że ma ze sobą tylko sześciuset Orków przeciw rozjuszonej Krasnoludzkiej Armii. Niebo przeciął świst. Przed oddziałem uderzył jeden z wielkich głazów. Wszyscy poczuli jak lodowiec zaczyna się trząść. Powoli, z każdą sekundą zdawali się przesuwać ku krawędzi. Nagle wielki trzask przeszył uszy Orków. Rohgard zrozumiał jedno: Lodowiec Leizzed nigdy nie zostanie zdobyty przez orków. Resztki Armii Beshellu, spadły wraz z lodem do zimnego, śmiercionośnego oceanu…

***
Epilog: Rohgard wraz z kilkoma innymi orkami dopłynęli na kawałkach lodowca do wioski rybackiej Ankha, znajdującej się całkiem niedaleko. Osadnikami były Śnieżne Elfy ale udzieliły pomocy rannym. Przeżył tylko Rohgard. Ścigany przez patrole Krasnoludów wiele tygodni ukrywał się w Górach Drihneah, aż wraz z nurtem rzeki Neathall dostał się do Beshellu…


Rohgard - Droga do Władzy
[/color]

 - Ale jakim cudem, cholera!? - wrzeszczał w skrajnej złości wysoki ork, spoglądając z niepokojem w okratowane okno. Miał na sobie rozległy, zielony płaszcz, przywodzący na myśl smocze skrzydło. Ów materiał był właśnie smoczym skrzydłem.
 Odwrócił się na pięcie patrząc na klęczącego podwładnego. Zmierzył go spojrzeniem od stóp, schowanych pod bielutkim płaszczem, przez tors zakuty w śnieżnobiałą zbroję, wybijaną górskim kryształem, aż po głowę, pokrytą rzadkimi włosami. Stał tak kilka chwil, patrząc na orka, o którym mówiono: martwy, a który zjawia się po trzech latach nieobecności. Ów ork nazywał się Rohgard.
 - Wstańcie Generale! - rozkazał klęczącemu.
 - Nie jesteście tu po to, żeby płaszczyć się przede mną. Mieliście wyjaśnić, co wydarzyło się na Leizzed, dlaczego wróciliście sami, bez żołnierzy?
 - Królu – odpowiedział Rohgard wstając z wolna. Jego twarz, niegdyś groźna i budząca respekt w tym momencie, budziła tylko strach i współczucie.
 - Lodowiec Leizzed, był miejscem wielu bitew mojej kompanii. Przewodziłem nimi od samego początku. Od czasu, kiedy wyruszyliśmy z Beshellu. Robiliśmy wszystko, abyś był z nas dumny. Żaden z nich nie wiedział nawet, dokąd wyruszamy. Ty, miłościwy królu, kazałeś trzymać wszystko w tajemnicy, aż do czasu dotarcia do Przełęczy Mroźnej Śmierci. Kiedy żołnierze dowiedzieli się, że idziemy odbić Lodowiec z rąk krasnoludów, nie posiadali się ze szczęścia. Większość, nie wiedziała, jakimi wojownikami są te zaplute karły. Przyznam, że i ja nie spodziewałem się takiego oporu ze strony wroga. Ustępowali nam gród po grodzie, osada po osadzie, paląc wszystko, przed ucieczką. Nie mieliśmy nawet gdzie się ogrzać. Setki moich żołnierzy padło z głodu! – krzyknął coraz bardziej zdenerwowany Generał – Ale my szliśmy! Walczyliśmy! Ginęliśmy! Za co!? Pytam! Za co!?
 - Pamiętaj do kogo się zwracasz! – ostrzegł krótko król – A teraz kontynuuj.
 - Szliśmy dalej, wgłąb Lodowca. Żadnego oporu. Żadnych krasnali, armii czy nawet pieprzonego zwiadu! A my szliśmy! Szliśmy na rzeź! Czekali, aż sami się wykończymy! Głodem, mrozem i zmęczeniem! A potem… - Rohgardowi załamał się głos – Jak muchy! – krzyknął z wściekłością uderzając pięścią o stół.
 - Zostajesz zdegradowany do rangi cywila. Poprowadziłeś Żołnierzy Beshellu na pewną śmierć. Gdybyś wiedział, którędy iść, jak iść i jak walczyć, nie doszłoby do tego. Powinieneś się cieszyć, że nie skazałem cię na banicję. Oświadczam, że twoje czyny były świadome i zaplanowane. Straże! Zabrać go! Odebrać odznaki! – Rozkazał król pokazując ręką w stronę drzwi do sali tronowej.
 - Ty skur wysynu… gnoju… - Rohgard wyciągnął zza pasa topór i z impetem rzucił w stronę króla. Przepiękna broń, wykonana z debraharytu, wykuta przez elfy i zdobiona przez niziołki wbiła się trzy knykcie nad głową władcy. W kilka sekund, do byłego Generała dobiegło dwóch strażników. Z zapałem zaczęli okładać go po nieosłoniętej przez zbroję czaszce.
 - Umrzesz! Zginiesz! A ja, będę się śmiał! – krzyczał Rohgard w przerwach między kolejnymi ciosami. Chwilę później, zawisł bezwładnie na rękach orkowych strażników…

- - -

 Rohgard otworzył oczy. Tego dnia, pogoda było wyjątkowo paskudna. Z nieba, wielkimi kroplami spadał deszcz, uderzając w opuchniętą czaszkę odzianego w białą, ubrudzoną błotem zbroję Generała Pierwszej Dywizji Beshellskiej Piechoty. Leżał w rynsztoku, pośród resztek niedojedzonego pożywienia. Z wielkim trudem, oparł się na dłoniach, powoli siadając na bruku. Rozejrzał się wkoło. Na ulicy nie było nikogo, nie licząc krasnoluda, który mimo deszczu, nadal zachwalał swoje pierścienie na targu. Podniósł głowę wysoko w górę. We mgle dostrzegł Północną Wieżę. Wiedział gdzie jest. Schował twarz w dłoniach. Nie potrafił pogodzić się z tym, że po dwudziestu latach lojalnej służby, po dwudziestu latach poświęceń i wyrzeczeń, został najzwyczajniej zdegradowany. W dodatku za coś, czego nie zrobił.
 - O nie, suczy synu… - powiedział do siebie, odtwarzając w myślach twarz króla – Pożałujesz tego… pożałujesz...
 Z impetem poderwał się z zabłoconego bruku. Po raz kolejny zmierzył wzrokiem oba końce ulicy. Nikogo nie było. Nikogo, oprócz krasnoluda, zachwalającego swój towar…
To, co się stało, zdarzyło się w ciągu zaledwie kilku sekund. Rohgard podbiegł do handlarza. Stanął naprzeciw niego, ciężko sapiąc.
 - W czym mogę panu pomóc? – zapytał krasnolud z uprzejmością. Na jego twarzy, malowała się jednak odraza i niechęć, która nasiliła się, kiedy usłyszał głos orka.
 - Zginiesz karle! – Zakrzyknął podrywając handlarza z ziemi, i uderzając stalową rękawicą. Biel zbroi przeplatała się z czerwonymi kropkami krwi. Krasnolud leżał na ziemi, trzymając się za twarz. Pod nim, szybko rosła kałuża krwi, częściowo zmywana przez nasilający się deszcz. Rohgard pokonał dwumetrową odległość między nim a ofiarą w ciągu sekundy uderzając stalowym butem w podbrzusze brodacza. Przez jego usta i nos bryznęła krew. Kolejne kopnięcie. Znowu krew. Złapał karła za szyję. Jego oczy krążyły nieprzytomnie. Twarz, którą jeszcze przed chwilą zasnuwał uśmiech teraz przypominała miazgę.
 - Nie zrozum mnie źle skur wysynu! – krzyknął rzucając krasnoludem o ścianę najbliższego domu. Sprzedawca pierścieni nie wydawał z siebie żadnych dźwięków. Ciałem brodacza poruszył jedynie krótki spazm.
 Rohgard spojrzał z pogardą na leżące truchło, spluwając z odrazą. Szybkimi krokami dobiegł do straganu, na którym wciąż jeszcze leżały pierścienie, amulety oraz naszyjniki. Z opętańczym śmiechem, ork pakował do niewielkiej sakiewki najlepiej wyglądające błyskotki. Rozejrzał się po obu końcach uliczki. Nie było na niej nikogo. Nikogo z wyjątkiem orka i krasnoluda, pogrążonego w wiecznym śnie.
 Ork szybkim krokiem oddalał się w kierunku najbliższej gospody…

- - -

 Drzwi karczmy „Niewielki Sztorm” nie wyglądały solidnie. Mimo ich wyglądu, z niewielkim trudem opierały się ciągłym uderzeniom z wewnątrz. W środku najwyraźniej trwała burda pijacka, rozpoczęta przez znudzonych łowieniem ryb marynarzy i kapitanów łodzi rybackich. Wiele mogłoby wskazywać, że „Niewielki Sztorm” jest omijany przez wszystkich szerokim łukiem. Było wręcz odwrotnie. Zaglądali tu nawet żołnierze Armii, czy Strażnicy, mający dosyć ułożonych i kulturalnych zajazdów. Nikomu nie przeszkadzało chociażby to, że piwo w tej karczmie rozrabiane jest z wodą. Klienci jednak o tym nie wiedzieli. A skoro przyzwyczaili się to miejscowego napitku, nie było sensu zadowalać ich na siłę.
 Rohgard pchnął drzwi karczmy, które ustąpiły z zadowalającą lekkością. Tak jak podejrzewał, w środku miała miejsce wcale nie mała pijacka rozróba. Podszedł do baru. Jak zawsze, stał tam gruby ork, któremu, sądząc po jego minie, znudziła się już praca barmana.
 - Witam Generale – powiedział barman chwytając za kufel – To co zawsze? – zapytał.
 - Tak Ghorbad. I jeśli łaska, mów do mnie po imieniu. – skwitował krótko Rohgard, chwytając za kufel pełen gorzkiego, orzeźwiającego trunku. Natychmiast wlał zawartość do gardła, odstawiając puste naczynie.
 - A jeśli można spytać Rohgard – kontynuował nieśmiało barman – Słyszałem, że jedyny wróciłeś z Leizzed. Jak to ci się udało? – zapytał nadstawiwszy uszu
 - Pomogły mi śnieżne elfy. Wykurowały mnie. Później długo kryłem się w górach, umykając przed patrolami krasnoludów. Cholera, nareszcie zaczęli pilnować granic – powiedział lekko uśmiechając się. – Później znalazłem stare, zasypane wejście do kopalń. Wcześniej je eksploatowaliśmy, lecz się zawaliły. Przeszedłem tamtędy do Taakhad. Wyobraź sobie, że górnicy uciekali, kiedy mnie zobaczyli wychodzącego z pyłu węglowego. Strażnicy chcieli zadźgać potwora, o którym wspominali kopacze – kontynuował Rohgard wypijając kolejny kufel piwa – Rozpoznany przez byłego żołnierza zostałem odstawiony tutaj. A przed chwilą król zdegradował mnie do zasranego cywila! – ryknął przeciągle, rozbijając kufel o blat baru. Rozróba, która do tej pory wzbudzała ogólną radość nagle ucichła. Wszyscy, z rozdziawionymi gębami wpatrywali się w Rohgarda.
 - Wracać do swoich spraw! – krzyknął barman do rybaków, którzy natychmiast zajęli się rozmowami czy grą w „pijawkę”. Kilku jednak nadal wpatrywało się w białą zbroję orka.
 - Cholera – zamruczał Ghorbad ze złością w głosie. – I co teraz będziesz robił? – zapytał – Jak będziesz żył?
 - Z dnia na dzień… - odpowiedział wstając. Miał zamiar wyjść, kupić beczkę piwa i siedząc w fotelu przed kominkiem, spożytkować je jak najlepiej potrafił. Jego uwagę przykuło jednak trzech orków, gestem przywołujących go do siebie.
 Co mi szkodzi? Pomyślał i wolnym krokiem podszedł do rybaków.
 - Co chcecie? – Zapytał z miejsca, nawet nie siadając.
 - Generale! Słyszeliśmy, co król zrobił względem was! Obiecujemy, że…
 - Pieprzenie! – krzyknął Rohgard – Gówno wiecie i gówno zrobicie!
 - Mamy pewną propozycję! Usiądźcie z nami!
 - Sram na wasze propozycje!
 - Daj mu spokój Megger. On się nie nadaje. Za łatwo traci kontrolę. – Zasyczał rybak do siedzącego obok kolegi po fachu. Nie mówił dostatecznie cicho, by Rohgard tego nie usłyszał.
 - Co wy wiecie o traceniu kontroli!? Gdybyście przeżyli tyle co ja, wiedzielibyście co znaczy mieć kontrolę i nie stracić jej, kiedy dwa razy większa armia otacza was z czterech stron! Wiedzielibyście jak to jest, kiedy po miesiącu marszu nie znajdujecie nawet odrobiny jedzenia! Wiedzielibyście, co to prawdziwe życie!
 - Nie chcemy wam ubliżać Generale, ale gówno wiecie! My musimy ciężko harować przez miesiąc, żeby mieć co włożyć do garnka! Żeby mieć czym nakarmić dzieci! A zasrany król szkodzi pieniędzy rybakom, żeby mieć za co utrzymać armię! To właśnie jest prawdziwe życie!
 Rohgard odruchowo usiłował chwycić za topór i ściąć rybakowi ten śmierdzący łeb. Jego broń jednak, była w tym momencie przytwierdzona do tronu Króla Moragga. Nie mogąc nic zrobić, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Poczucie bezsilności paliło coraz bardziej…

- - -

 Słońce powoli zaczęło wyłaniać się zza horyzontu. Nikłe światło nieśmiało zakrywało kolejne kamienie na ulicy. Mozolnie wspinało się po ścianach budynków, żeby w końcu z triumfem pokryć swoim blaskiem strzechy domów. Rohgard otworzył powoli drzwi, wyglądając na ulicę. W promieniach wschodzącego słońca, świat wydawał się świeższy i jakby przyjemniejszy. Jak co dzień, podszedł do drewnianej, dębowej beczki, do której skapywały resztki wczorajszego deszczu prowadzonego rurami rynny. Z zamachem zanurzył głowę w orzeźwiającej, zimnej wodzie. Przetarł wielkimi rękoma przetarł twarz i wszedł z powrotem do domu. Rohgard wcale nie zdziwił się, patrząc na wnętrze domu. Tuż pod oknem stało wielkie, drewniane łóżko, za którego kołdrę służyła skóra Yeti. Tuż przy łóżku, pod ścianą swoje miejsce miała wielka komoda na ubrania. Pośród wszelkiego rodzaju półek i szafek schowany był stojak na rynsztunek. Wisiała na nim piękna, biała, wybijana górskim kryształem zbroja. Żwawym ruchem otworzył szafkę, wyjmując z niej lnianą, białą koszulę, oraz czarne, nieco przydługie spodnie. Na stopy założył wysłużone, oficerki, wykonane z wilczej skóry. Udał się w stronę wyjścia. Krótkim spojrzeniem omiótł pomieszczenie, po czym opuścił chatę zamykając drzwi na klucz. Westchnął niespokojnie, uśmiechnął się do samego siebie i pomaszerował przed siebie. Idąc główną ulicą miasta czuł się nad wyraz spokojnie. Przed oczyma miał orków, którzy pozbawieni szansy na bycie kimś więcej, zarabiali jak mogli: szyjąc ubrania, wykonując meble czy obrabiając skóry zwierząt. Z pewnością było to lepsze, niż widok wystraszonych, wygłodniałych i zziębniętych żołnierzy, maszerujących wbrew woli.
 - Słuchajcie, słuchajcie – dobiegło Rohgarda wołanie zza budynku, w którymi mieściła się kuźnia Henry’ego. Jednego z niewielu ludzi zamieszkujących stolicę orków.
 - Z rozkazu najjaśniejszego króla Moragga skazuję na śmierć tych oto troje orków, którzy w pełni świadomie i bez niczyjego przymusu dopuścili się zamachu na miłościwie nam panującego króla Moragga. Czy skazani chcą coś powiedzieć?
 Rohgard z szybkością błyskawicy wbiegł na plac, na którym stała szubienica z trzema pętlami. Całość wyglądała na tyle solidnie, by móc unieść tuzin orków wraz z pełnym rynsztunkiem. Dookoła miejsca kaźni, zgromadził się całkiem spory tłum. Wśród nich Rohgard rozpoznał Ghorbada, karczmarza oraz kilku stałych klientów „Niewielkiego Sztormu”.
 - Czy skazani chcą coś powiedzieć? – zapytał po raz kolejny królewski herold.
 - Ja chcę! – zakrzyknął trzęsącym się głosem trojący w środku ork. – Jestem dumny z tego, że chciałem ulżyć temu kraju w cierpieniu, jakie zsyła na nas Moragg!
 - Czy to wszystko? – spytał kat – Możemy już działać?
 - Kacie, czyń swoją powinność!
 Zakapturzony ork pociągnął za wielką, drewnianą dźwignię służącą zapewne do zwolnienia zapadni. Słychać było szczęk przesuwanych zasuwek, tuż pod nogami skazanych. Publika zamarła w bezruchu. Przed szubienicą lamentowały trzy kobiety. Herold odwrócił wzrok. Trójka skazańców zawisła na grubych linach, które zawiązane za ich szyje dusiły powoli. Z wyjątkiem płaczu niewiast, słychać było tylko rzężenie duszonych orków. Nagle Rohgard oprzytomniał. Przypominał sobie wykrzywione z bólu twarze. Widział je wczoraj w karczmie. Rozmawiał z nimi a nawet wrzeszczał na nich. W bezsilności, nie mogąc nic zrobić wyciągnął przed siebie rękę. Zupełnie jakby chciał podtrzymać już martwych orkowych braci.
 - Gdybyś wiedział, że ten z kim rozmawiasz za chwilę zginie, odnosiłbyś się do niego z większym szacunkiem. – Odezwał się nagle głos zza pleców Rohgarda.
 Wielki Generał odwrócił się szybko opuszczając rękę. Przed nim stał ork w podeszłym wieku, ubrany w długą, czerwoną togę. Wyglądał zupełnie jak orkowy mag. Problemem było tylko to, że orkowie nie byli obdarzeni mocami magicznymi.
 - Kim jesteś i czego chcesz? – Zapytał Rohgard tonąc w bezsilnej złości.
 - Nazywam się Nemrod Van Degreden. Jestem, można powiedzieć, zleceniodawcą tych tutaj. – wyjaśnił wskazując palcem w stronę orków odczepianych właśnie kordelasem. – Wczoraj próbowali zwerbować cię do naszej grupy, jednak ty się nie dałeś. Zakładam, że powiedzieli ci czym się zajmujemy?
 Rohgard nic nie rozumiał. Król pozbawia go dowództwa nad armią Beshellu, chwilę później wrzeszczy na orków, którzy następnego dnia zostają straceni, a właśnie teraz jakiś starzec rozmawia obojętnie z nim na temat jakiejś tajnej organizacji.
 -Czyli ci nie powiedzieli. – stwierdził starzec – Pozwól za mną.
Rohgard zawahał się chwilę, patrząc na znikającego za rogiem Degredena. Po sekundzie puścił się biegiem za nim. Minął sklep z meblami i skręcił w ślepą uliczkę. Nemrod znikał w dziurze zasłoniętej skrzyniami. Rohgard zawahał się przez sekundę, po czym wbiegł za starcem.

- - -

 Nozdrza wypełniał zapach pieczonego mięsą. Wbrew pozorom było tu bardzo ciepło. Stał w przedsionku wielkiej komnaty. Skrzynie za nim same się zasunęły powodując potworne skrzypienie, niesione przez zawiłe korytarze podziemnej siedziby. Rohgard powolnym krokiem przestąpił próg. Na środku komnaty stał nakryty obrusem stół. Ściany pokryte były odpadającą farbą. Odsłaniały czerwone cegły, między którymi przebijały się korzenie drzew z powierzchni. Ogromna mucha usiadła na szkielecie zwisającym ponuro z sufitu. Ork minął szkielet szerokim łukiem, ocierając się o resztki starych, spróchniałych mebli. Zauważył oświetlane przez pochodnię niewielkie przejście, wiodące zapewne do kolejnego pomieszczenia. Ruszył w tamtym kierunku. Framuga podpierająca cegły nie sprawiała wrażenia solidnej, więc przed przejściem przez nią, Rohgard zapukał w drewno kilka razy. Zacisnąwszy zęby przeszedł zginając się w pasie. Pierwszym co usłyszał był śmiech. Ponury śmiech wydobywający się z gardła Redbecka, zmarłego na Leizzed…
 - Rohgard przyjacielu! – zakrzyknął radośnie podchodząc kilka kroków. – Jak się wydostałeś z Lodowca?
 - Redbeck! Stary durniu! – zaryczał z wściekłością Rohgard. Na jego twarzy malował się jednak uśmiech. Podszedł do kompana i uścisnął mu rękę.
 - Dobrze cię znowu widzieć! – powiedział cicho.
 - Mam nadzieję, że już się przywitaliście? – Zapytał nieśmiało starzec, który pojawił się nie wiadomo skąd. – Muszę przedstawić twojemu towarzyszowi resztę kompanii. Najpierw jednak, musisz wiedzieć, że jesteśmy organizacją, pragnącą obalić władzę Moragga w państwie. Kiedy dowiedzieliśmy się jak król z tobą postąpił, postanowiliśmy natychmiast cię zwerbować. Wszyscy żądamy tego samego! Lepszych zarobków i wolności słowa, wolnych granic i handlu bez podatków. Jesteśmy głosem ludu Rohgardzie. Twój przyjaciel dołączył do nas zaraz po tym, jak król kazał go ściąć zamiast ciebie. Wtedy jeszcze byłeś gdzieś w górach. Potrzebny nam był doświadczony dowódca, toteż zabiliśmy strażników prowadzących Redbecka na stryczek. Potrzebujemy ciebie, abyś nami pokierował. Chcemy, żebyś przewodził nami w czasie rebelii. Zgadzasz się?
 Rohgard natychmiast kiwnął głową na znak, że jest przychylny decyzji staruszka.
 - Wspaniale! Pozwól, że przejdziemy dalej. – Nemrod prowadził orków krętymi korytarzami. – Jest nas ogólnie dwudziestu. Na nasze znaki na powierzchni czeka pół dzielnicy portowej czyli jakieś sto pięćdziesiąt osób. W obecnej chwili brakuje nam jedynie włóczni i żywności. Mamy czterdzieści sztuk mieczy, dwadzieścia dwie tarcze, trzy pawęże oraz siedemdziesiąt cztery skórzane zbroje. Tędy. – powiedział wskazując na prawy korytarz – Musimy zaplanować jeszcze, którędy dostać się do zamku. Trzeba pamiętać, że musimy tam przemieścić grubo ponad setkę orków. W naszej kompanii znalazło się ponadto trzech ludzi, czterech elfów uzdrowicieli i dwóch magów. Reszta to orkowie.
 - Nie ufam ludziom – wymruczał Rohgard podążając za światłem pochodni.
 - Ja też nie. – odparł starzec – Ludzie są jednak doskonałymi zabójcami. Pomogą unicestwić strażników.
 Do końca wyłożonego półokrągłymi kamieniami korytarza nikt nie odezwał się więcej. Wkrótce na końcu drogi zabłysło światło lampy.
 - Idą! – krzyknął ktoś cienkim, melodyjnym głosem.
Po kilku chwilach światło lamp naftowych oślepiło na krótko Generała. Wielka komnata wypełniona była stolikami, przy których siedzieli przedstawiciele różnych ras i profesji. Rohgard zauważył także barda, nonszalancko powiewającego bocianim piórem przyczepionym do kapelusza. Napotykając spojrzenie orka skłonił się grzecznie. Widząc wchodzącego Generała większość wstała i podeszła aby się przywitać. Rohgard kolejno wymieniał uściski dłoni ze wszystkimi z kompanii, którzy natychmiast wracali na swoje miejsce. Starzec uśmiechnął się i rzekł:
 - Witajcie kompani. Przynoszę wieści z zewnątrz. Trzech naszych współbraci zawisło dziś na szubienicach. Nie dotarli do pokoju kartografa. Rozmawiałem z nimi przed egzekucją. Kazali powiedzieć, żebyście się o nich nie martwili i wypili ich zdrowie. Wiemy jednak, że z Komnaty Map są trzy wyjścia, w tym jedno prowadzi do piwnicy. – Po komnacie przeszedł szmer – Przynoszę ze sobą również dobre wieści! – kontynuował Nemrod – Powitajcie Rohgarda, byłego generała wielkiej i potężnej Armii Beshellu! Zgodził się przewodzić nami oraz pomóc w organizacji. Miva! Co mówią krasnoludy na temat buntu?
 Niewysoka, smukła elfka podniosła się z krzesła. Długie, czarne włosy opadały na jej smukłe ramiona. Spojrzała z wyższością na Rohgarda i oznajmiła:
 - Krasnoludy są przekupne. Powiedzieli, że za pięćset Nivellów są gotowi otworzyć wejście do zamku, ale na nic więcej nie mamy prawa liczyć. Jeśli im się zechce, pójdą z nami do zamku, jeśli nie, zawrócą się do swoich chat.
 - Dziękuję ci Miva. Ghorred, co z mieczami? – zapytał rosłego orka, siedzącego najbliżej z całej kompanii.
 - Za pięć dni przyjedzie dostawa dla wojska. Zbiorę kilku ludzi i przed wejściem do miasta okradniemy karawanę. Mam nadzieję, że któryś z magów nam pomoże.
 - Wspaniale, wręcz idealnie! Mevanall! Mam nadzieję, że pomożesz Ghorredowi z tym konwojem?
 - Naturalnie. – odezwał się zakapturzony czarodziej.
 - Rohgardzie – rzekł starzec w stronę Generała – Mamy nadzieję, że poprowadzisz buntem jako doświadczony, zaprawiony w boju ork?
 - Na kiedy wyznaczyliście termin? – zapytał Rohgard poprawiając pasek u spodni.
 - Za tydzień. W noc święta Thaabat.
 - Czy nasza „armia” ma jakieś pojęcie o władaniu bronią białą?
 - Jeden na dziesięciu na pewno trzymał kiedyś miecz w dłoni jeśli o to chodzi. – odparł zmieszany starzec.
 - Jest tu jakaś większa sala? Taka, w której zmieścimy czterdzieści osób?
 - To były kiedyś królewskie lochy. Pokój tortur na pewno gdzieś tu jest. Myślę, że będzie odpowiedni.
 - Niech około południa, w pokoju tortur czeka na mnie trzydziestu ludzi z portu. Muszę ich czegoś nauczyć…

- - -


 Siedem dni minęło w zadziwiająco szybkim tempie. Przez ten czas, Rohgard nauczył większości rybaków, wszystkiego, czego w tak krótkim czasie mógł nauczyć. Nie byli to może wielcy wojownicy, ale ich zapał i chęć przewyższało wszystko, czego Generał mógł się po nich spodziewać. Piątego dnia przygotowań Mevanall przytaszczył ledwo dychającego Ghorreda. Okazało się, że ktoś puścił parę, co do przygotowywanego przez kompanię napadu na konwój. Broń została zdobyta, lecz nie obyło się bez rannych i zabitych. Ogólnie niezdolnych do walki było dziesięciu żołnierzy, jak byli nazywani w gronie kompanii rybacy z portu. Pod wieczór siódmego dnia, wszyscy zostali zgromadzeni w starych lochach.
 - Żołnierze! – zakrzyknął potężnie Rohgard do zebranych rybaków – Jesteśmy tu, by przerwać tyranię króla Moragga! Jeśli ktoś, z jakichś powodów nie chce uczestniczyć w walce, niech idzie do swojego domu i nie wraca! Pamiętajcie o trzech zasadach, obowiązujących w Armii! Pierwsza! Nigdy nie zostawiaj rannego na polu bitwy! Druga! Walcz do samego końca! Jeśli uciekniesz, zostawisz kolegów na pastwę losu! Trzecia! Kiedy usłyszysz „ODWRÓT” nie zgrywaj bohatera tylko spieprzaj gdzie możesz!
 Tłum zgromadzony w podziemiach donośnie zawiwatował.
 - Udajcie się teraz odebrać broń i zbroje! Spotykamy się wszyscy za pół godziny przy wejściu do starej latarni!

- - -

 Ocean błyszczał zdradzieckim, ciemno-metalicznym połyskiem. Fale głucho uderzały o kamienny klif, co jakiś czas powodując odpadanie drobnych kawałków skał. Rohgard stał obok piętrzącej się na klifie starej latarni morskiej. Ze środka, nie błyszczało żadne światło, czy nawet nikły błysk świecy. W latarni nie było nikogo. Generał czekał. Miał na sobie białą zbroję Beshellskiej Piechoty, wysadzaną górskim kryształem. Pod pachą trzymał hełm. Za pasem wisiał nowo wykuty topór z wizerunkiem Valgula, orkowego boga wojny. W oddali widział błyszczące miecze. Ze wszystkich stron nadchodzili buntownicy, jego żołnierze, orkowie, których miał poprowadzić na batalię przeciwko królewskiej władzy. Każdy z orków podchodząc do Rohgarda kłaniał się nisko. Generał robił to samo.
 - Mam nadzieję, że masz plan? – Zapytał Nemrod, który pojawił się nie wiadomo skąd.
 - Naturalnie mistrzu – odpowiedział Generał. – Musimy przejść cicho, blisko murów. Mam nadzieję, że krasnoludy wywołają jednak ten bunt w porcie. To byłaby szansa. Zdjęli by nam z karku połowę Straży Zamku.
 Powietrze rozdarł ogromny huk. Wszyscy odruchowo spojrzeli w stronę błysku, który pojawił się nad portem. Najprawdopodobniej krasnoludy właśnie wysadzili magazyny z rybami.
 - Dostali ode mnie buteleczkę eliksiru – powiedział z uśmiechem starzec. – Widzę, że testy przebiegły pomyślnie.
 - To nasza szansa! – krzyknął Rohgard – Po cichu w stronę zamku! Biegiem marsz!
Około stu pięćdziesięciu orków, odzianych w skórzane zbroje pobiegło truchtem w stronę bramy do dzielnicy zamkowej. Zgodnie z obietnicą krasnoludów, brama była otwarta. Z portu dochodziły krzyki. Oddział przebiegł przez bramę, zamykając ją wielkim kołowrotem. Na koniec muskularny rybak połamał drążki koła. Nikt nie mógł teraz się wycofać.
 - Ataaaaaak! – krzyknął przeszywająco Generał biegnąc w stronę zamku w pierwszej kolumnie. Obok siebie widział orków, których oczy błyszczały w chęci mordu i zemsty. Z całym impetem uderzyli w słabe, drewniane wrota zamku, które rozsypały się w drzazgi.
 Na schodach stał tuzin łuczników. Tego Rohagrd się nie spodziewał. Obok niego przebiegali kolejni orkowie, którzy rzucając się na obrońców zamku rozrywali ich włóczniami i mieczami. Generał w triumfalnym wrzasku dobił ostatniego łucznika ścinając mu łeb toporem. W oczach żołnierzy paliła się rządza mordu.
 - Dwudziestu do zbrojowni! Na lewo! – krzyczał Rohgard – Czterdziestu do koszar! Trzydziestu pilnować bramy! Reszta za mną!
Tłum orków pognał po schodach, szukając sali tronowej. Po drodze nawinęli się strażnicy, położeni przez samego generała. Po kilku chwilach błądzenia w korytarzach wszyscy wpadli do Sali Tronowej. Tej samej, w której Rohgard został zwolniony ze służby. Topór sterczał z głowicy tronu. Generał podbiegł do niego wyrywając go jednym ruchem.
 - Armia! Rozejść się po zamku! Mordować każdego, kto nie wyrzuci broni na wasz widok!
Orkowie pospiesznie opuścili salę. Rohgard wyjął zza pasa drugi topór. Udał się w stronę drzwi do sypialni króla. Otworzył drzwi. Było tak jak podejrzewał. Siedmiu strażników murem otoczyło wystraszonego króla.
 - Wyrzućcie broń i wyjdźcie z komnaty, a obejdzie się bez zabitych. Z wyjątkiem jednego – powiedział z wściekłością patrząc w zamknięte oczy króla.
 Strażnicy przyboczni nie wyglądali na zachwyconych perspektywą opuszczenia władcy. Ścisnęli się jeszcze bardziej. Nastawili długie, żelazne miecze. Nie chcieli skapitulować. Był to ostatni błąd w ich życiu. Rohgard zrobił piruet tnąc dwoma, ostrymi jak brzytwa toporami w stojących najbliżej strażników. Lewym przedramieniem zablokował cios miecza nad głową. Ciął krótko rozpłatując głowę strażnika na dwie części. Pozostało jeszcze tylko czterech bohaterów. Idioci, pomyślał Rohgard wbiegając na jednego z nich, odbijając się od niego jednocześnie nadziewając go na miecz stojącego za nim. Miecz drasną go poniżej kolana. Padając na ziemię odciął nogi stojącego przed nim strażnika. Rozejrzał się po komnacie. Ku jego zdumieniu w środku zostało czterech martwych strażników, Rohgard oraz kulący się w kącie król.
 - Wielki władca Moragg! Chylę czoło przed twoją wielkością! – zakpił generał chowając topory i podnosząc z ziemi dwa miecze.
 - Rohgardzie! Jestem gotów przebaczyć ci twoje winy i oddać władzę nad armią! – odpowiedział król wstając sztywno
 - Mam już swoją armię drogi królu. Ty zaś, nie masz już nikogo. Żegnaj!
Generał z rozbiegu wbił miecze strażników prosto w czaszkę Moragga, przybijając go do szafy na królewskie stroje. Pod uniesionymi kilka centymetrów nad ziemią stopami króla, szybko rosła kałuża krwi. Rohgard otworzył balkon, czując triumf. Wzrastającą euforię. Przed zamkiem stali żołnierze. Jego żołnierze…

Epilog:
Rohgard został nowym władcą Beshellu. Nigdy jednak nie zasiadł na tronie. Brał udział w wielu dziesiątkach bitew, prowadzonych przeciwko ludziom. Zawiązał sojusz wojskowy z państwem Drihneah, należącym do Krasnoludów. Czasy Rohgarda są określane w Beshellu jako czasy Złotej Rebelii. Lecz to już zupełnie inna historia…

Rohgard - Żołnierze Beshellu
[/color]

Tego dnia zapowiadała się piękna pogoda. Słońce powoli wyłaniało się zza horyzontu, przenikając przez korony drzew i rzucając długie cienie na rozległą polanę w samym sercu lasu Baum.  Na niebie nie było widać żadnej, nawet najmniejszej chmurki. Każdy, kto wszedłby na tą polanę doszedłby do wniosku, że kiedyś, w tym miejscu, znajdowała się niewielka wioska. Gdzieniegdzie z ziemi wystawały spróchniałe bale, różnego rodzaju wiejskie sprzęty takie jak motyczki czy grabie. Na samym środku, pośród gęstych zarośli jakie tworzyły dopiero co rozwinięte wierzby miała swoje miejsce stara, wysłużona studnia. Co dziwniejsze zamontowany był nad nią nowy, wielki żuraw do czerpania wody. Uwagę każdego pieszego podróżnika przykuwało wyschnięte koryto rzeczne, nad którym wisiał prowizoryczny mostek.
 - Meven złaź stamtąd! Ile razy miałam ci powtarzać, że Stara Wierzba nie jest miejscem do zabawy! – krzyczała kobieta, która pojawiła się nie wiadomo skąd. Nosiła na sobie brudny, poplamiony fartuch. Jej siwe włosy gładko opadały na ramiona.
 - Mamo jeszcze chwilkę! – odezwał się głos zza wierzbowych liści. – Tato już jest? – zapytał głosik
 - Zaraz wróci! Chodź na obiad!
Nagle pod Starą Wierzbą pojawił się niewysoki chłopaczek o włosach koloru słomy. Jego bystre, zielone oczy bacznie obserwowały oddalającą się kobietę. Malec wyciągnął zza pasa drewniany mieczyk i zaczął wywijać nim w każdą stronę. Po krótkiej chwili stwierdził jednak, że ta zabawa nie ma sensu i udał się szybkim marszem w stronę chatki schowanej w cieniu drzew.
 Chatka, pomimo jej wielkich rozmiarów była przytulna. Dzieliła się na cztery pomieszczenia: kuchnię, sień, pokój oraz sypialnię. W każdym z tych czterech pomieszczeń, na ścianach porozwieszane były różnego rodzaju trofea myśliwskie. Począwszy od głów Stalowych Niedźwiedzi, skończywszy na ogonach Psellerów. Nie były to miłe stworzenia, za to ich mięso smakowało wyśmienicie. Meven otworzył drzwi do sieni i zdjąwszy swoje skórzane buty przed wejściem udał się do kuchni odebrać jedzenie.
 - Smacznego – powiedziała kobieta podając mu talerz, na którym spokojnie spoczywał wielkich rozmiarów czerwonawy naleśnik.
 - Znowu paszteciki z psellera? Nie jestem głodny. – rzekł szybko odchodząc od stołu
 - Wracaj tu natychmiast! Wszystko ma być zjedzone, inaczej nie pójdziesz bawić się z dziećmi! – ostrzegła krótko matka chłopca.
 Meven nie przejął się jej słowami, pospiesznie zakładając buty. Złapał za klamkę i ciągnąc z całej siły usiłował otworzyć drzwi. Chwilę potem jego próby przerodziły się w szarpanie czy kopanie. Chłopiec wyjrzał przez niewielkie okienko, natychmiast od niego odskakując. Na podwórku stała dziwna postać. Była kilkadziesiąt centymetrów wyższa niż przeciętny człowiek, do tego ubrana w piękną, białą, wysadzaną górskim kryształem zbroję. Na jej zielonej głowie sterczało kilka włosków. W ręce trzymał wielki topór z wizerunkiem Valgula. To musi być wielki wojownik, pomyślał mały. Wtem tajemnicza postać odwróciła wzrok w jego stronę.
 - Ghurkda berheg! Hredag praha! – zakrzyknęła postać celując w Mevena palcem.
Chłopak natychmiast wybiegł z sieni zamykając za sobą drzwi. Pobiegł do kuchni.
 - Namyśliłeś się jednak? – zapytała matka uśmiechając się lekko
 - Mamo! Tam ktoś jest! Nie mogę otworzyć drzwi! Ten ktoś ma wielki topór! On sam…
Nagle głuchy łomot odezwał się z sypialni, później z pokoju. Za każdym uderzeniem w domu robiło się coraz ciemniej. Ktoś zamykał okna. Kobieta odwróciła się w stronę kuchennej szyby. Po sekundzie ta również przyczyniła się do panowania w domu ogólnej ciemności. Meven podbiegł do matki przytulając się do niej.
 - Mamo, boję się… - wyszeptał. On, tak samo jak kobieta czuł dym.
 - Nic ci nie będzie – zapewniała prowadząc chłopca w stronę wyjścia. Kiedy uchyliła drzwi do sieni płomienny żywioł sam wprosił się do jej domu zajmując wszystko swym żarem. Meven płakał w objęciach matki, która usiłowała schować syna pod stołem, w szafce, gdziekolwiek… Nie zdążyła…
 Wrzask płonącego człowieka rozniósł się echem po całym domu. Wszystko zasnuwał dym, toteż nie można było nawet określić w którym miejscu syn i matka spłonęli żywcem. Na samym początku zawaliła się belka podtrzymująca strop, który hukiem podzielił los podpory.
 Po niecałej godzinie płomienie zakończyły swój śmiertelny taniec, ostawiając tylko dwie ściany połączone ze sobą kominem. Przed dogasającym już domem siedział Piąty Pułk Beshellskiej piechoty z Generałem Rohgardem na czele. Część orkowych wojowników zdjęła swoje zbroje i położyła się na trawie, odpoczywając po ciężkim i wyczerpującym marszu. Inni zaś doskonale spędzali wolny czas paląc zioła i grając w „pijawkę”. Była to nieskomplikowana, wręcz prymitywna gra, w której każdy, kogo wytypuje kręcąca się, szklana butelka musi przyczepić sobie pijawkę do ramienia. Większość z wojowników nosiła dziesiątki śladów na dłoniach i przedramionach.
 Bez wątpienia największą grupę żołnierzy stanowili ci, którzy pogrążyli się w głębokim śnie.
 Redbeck przechadzał się powoli, pośród swoich podwładnych. Był zastępcą Generała więc w jego interesie było zapewnienie wojownikom godziwego wypoczynku i dopilnowanie porządku.
 - Jak tam Huggar? Jak kostka? – Zapytał drobnego orka pochylając się nad nim i jednocześnie wybudzając go z drzemki.
 - A już lepiej szefie. Dziękuję za troskę. Ale szefie! – zakrzyknął za Redbeckiem, który szykował się do prowadzenia dalszego obchodu – Dlaczego zabiliśmy tego dzieciaka i jego matkę. To miała być wojna ras, ale myślałem, że będziemy walczyć z wojownikami a nie z wieśniakami.
 - Nie przesadzaj Huggar dobra? – skomentował krótko ork leżący obok. – Rohgard jest świetnym dowódcą. Wie co robi. Czy kiedykolwiek stary wiarus Plegger pozwolił się zatrzymać żeby odpocząć? Dopiero na koniec dnia! A tutaj? Rohgard wie co robi.
 - Ale po co zabijać dzieci?
 - Żeby się nie mnożyli kretynie. To był prawie mężczyzna. Jeszcze kilka lat i prawdopodobnie walczyłby na wojnie.
 Redbeck nie słuchał ich dalej. Podniósł się powoli, wspierając ręce na kolanach, przeciągnął się i powolnym krokiem ruszył w stronę postawionego niedawno namiotu Dowódcy Pułku. W powietrzu nadal unosił się swąd niedawno ugaszonej chaty. Redbeck rozchylił kotary namiotu. Taki sam jak zwykle stary durniu, pomyślał przez chwilę. Namiot rzeczywiście wykonany był z niezwykle szorstkiego, grubego materiału. Sam namiot miał grubo ponad czterdzieści lat.
 Rohgard siedział na dębowej, przed chwilą wykonanej pryczy, przyglądając się mapie rozłożonej na podłodze.
 - Zakładamy tu obóz. Zaraz wyjdę i przemówię do nich. Jeśli dobrze się zaweźmiemy zbudujemy obóz w tydzień. To idealne miejsce. Ze starych map wynika, że była to kiedyś wioska. Spalona i splądrowana przez Drowy. Wiesz co to? – zapytał Rohgard z nieudawanym zdziwieniem
 - Ciemne Elfy. Generale musisz więcej czytać – odparł uśmiechając się – Nawet w „Sztuce Wojny” Pleggera jest o tym cały rozdział. A teraz raport. W sprawie spalenia tej chaty. Orkowie są podzieleni.
 Rohgard poderwał się z dębowej pryczy i jednym krokiem wyskoczył z namiotu. Ci, którzy odpoczywali najbliżej, natychmiast stanęli na baczność. Wkrótce polana wypełniona była wyprostowanymi żołnierzami Beshellu.
 - Jeśli ktoś z was twierdzi – Zaryczał Rohgard grubym głosem – że moja taktyka i sposób w jaki postępuje z wrogiem jest do dupy, niech jak najszybciej opuści ten pułk i schowa się w swojej spróchniałej chacie czekając na nasz powrót!
 Wszyscy stali jak wryci. Nikt nie miał odwagi żeby się odezwać głównie dlatego, że w ręce Generała tkwił ogromny topór wykonany z debaharytu – najmocniejszego znanego stopu.
 - Tak myślałem! – Krzyknął po chwili – Musimy zbudować to obóz! W szopie ludzi, za wyschniętą rzeczką powinny być jakieś narzędzia! Redbeck, Ghorred, Kebrad, Mutsaff, idziecie za mną! Reszta ma uporządkować stanowisko i przygotować się do pracy!

- - -

 - Lecii! – zakrzyknął Generał trzymając potężnych rozmiarów topór drwalski. Drzewo, które jeszcze przed chwilą majestatycznie wznosiło się nad innymi było właśnie cięte na części przez żołnierzy. Obóz powstawał w zastraszająco szybkim tempie. Minęły niecałe dwa dni a orkowa siedziba miała już palisadę oraz bramę wjazdową ze strażnicą na jej szczycie. Brakowało tylko kuźni i prowizorycznej kuchni polowej.
 - Ruchy! – krzyczał Rohgard przechadzając się między pracującymi żołnierzami. – O zmierzchu przysyłają nam nowych do przeszkolenia! Jesteśmy czterdzieści stajań w głąb wrogiego terytorium! To nie jest czas ani miejsce na zabawę czy opieprzanie się! To jest wojna! A na wojnie leje się krew! Jeśli szybko skończymy, nie będzie to nasza lecz ludzka!
 Zawtórowała mu melodia jednej z wielu orkowych pieśni żołnierskich.

Patrz tam, gdzie odchodzi dzień,
Ujrzysz tedy nieprzejrzysty cień.
Coś jakby mara, zwykła nocna rzecz
Nie ciesz się zbytnio, nie odejdzie precz.

Wśród gór szerokich, podąża sztandar
Czerwony kilof, krasnoludzka banda!
Z wielkim łoskotem, rosnącą wrzawą
Na ostatni bój, podążają żwawo.

Wtem zza grani, Rohgard, Ork,
Topór sam się pcha do rąk!
Za nim armia, orków dwieście
Ponad bóstwa ich wynieście

Rządza śmierci w oczach tańczy
„Wrócim z tarczą lub na tarczy”
Na nic zdał się krasnoludzki trud,
Jak tchórze uciekali, do warowni wrót!

 Faktem było to, że pieśń śpiewana grubymi głosami orkowych wojowników sprawiała piorunujące wrażenie. W obozie prędko powstał podział na dwie grupy. Jedna z nich, podziwiała Rohgarda jako wojownika i przywódcę dzięki któremu będą potrafili wygrać każdą bitwę w swoim życiu. Druga grupa była odpychająco nastawiona do Generała. Uważali, że jest już stary i nie powinien dowodzić. Kilku z nich śmiało twierdzić, że zwariował. Nikt jednak nie mówił tego na głos. Rohgardowi należał się szacunek jako weteranowi wojennemu ale także jako Królowi. Każdy z nich doskonale pamiętał dzień Złotej Rebelii, w którym to zginął były król Moragg. Jako, że zwyczaj nakazywał zasiąść na tronie dziedzicowi a Moragg takowego nie posiadał, jego miejsce musiał zająć właśnie Rohgard.
 - Otworzyć bramę! Jadą żółtodzioby! – zakrzyknął zwiadowca, który natychmiast po wybudowaniu zajął miejsce na wieży. Dwóch rosłych orków chwyciło na grube, ciężkie liny przymocowane do bramy. Po kilku sekundach do obozu wjechał pierwszy powóz, zaprzężony w potężnej wielkości woły. Ci sami muskularni wojownicy zamknęli bramę z siedmioma powozami w środku. Z każdego z nich, po kolei wysiadały różnie ubrane przyszłe maszyny do zabijania. Wyrazy twarzy niektórych z nich nawet na to nie wskazywały.
 - Baaaaaczność! – zakrzyknął grubym głosem Redbeck stając obok nowych. – Generał idzie!
 Zza powozów wyszedł powolnym krokiem Rohgard, ubrany tylko w spodnie, trzymający w dłoni wielki, drwalski topór. Jego tors poznaczony był setkami blizn. Niektóre mniejsze chowały się pod innymi, większymi. Na lewej piersi widniał przekrojony wszerz blizną tatuaż. Na pierwszy rzut oka widać było, że to głowa kruka.
 - Witam w obozie szkoleniowym Redmor! Tutaj zrobimy z was żołnierzy z prawdziwego zdarzenia! Z tego co widzę, jesteście na razie tylko gównem czepiającym się buta! Ba! Nawet gównem nie jesteście! Dopiero ja zrobię z was gówno! A później tymi rękoma – krzyczał ukazując kadetom swoje spracowane dłonie – zrobię z was żołnierzy! Każdy z was ma rozstawić natychmiast namiot w wolnej części obozu! Macie na to dziesięć minut!
 Po zebranych przeszedł szum. Mieli ze sobą tylko torby z żywnością i zapasowymi ubraniami. Nikt nie wiedział o tym, że będą spać w namiocie. Jeden z nowych wystąpił z szeregu podchodząc do Rohgarda. Nie zdążył wypowiedzieć ani słowa, kiedy padł pod wpływem potężnego uderzenia w skroń. Po chwili kopniak w brzuch wstrząsnął jego ciałem.
 - Nie było pozwolenia na wyjście z szeregu gnoju! – krzyknął pochylając się nad nowym i podnosząc go za włosy – Jeszcze jeden taki numer i powtórzymy tą lekcję… spieprzaj rozstawiać namiot.
 - Trzeba go mieć! – zakrzyknął chłopak szykując się do odejścia. Po sekundzie znów leżał na ziemi brzuchem do dołu. Rohgard lekko przygniatał mu głowę do ziemi mówiąc:
 - Na rozkaz Generała odpowiedzi są tylko dwie! Tak, panie Generale, lub Nie, panie Generale. Radzę wam się zastosować, bo inaczej będziecie traktowani jak ten tutaj! – zakrzyknął kopiąc leżącego orka w brzuch. – A ty gnoju wstawaj! Rozstawiać namiot!
 - Tak, panie Generale – usłyszał w odpowiedzi…

- - -

 - Więc najpierw powiedz mi panie ile płacicie? – zapytał pewnie bogato ubrany krasnolud pykając fajkę. Spokojnie badał wzrokiem twarz Generała, jakby liczył na to, że uda mu się ustalić wyższą cenę. Chociaż kapitan statku „Kostucha” starał się z  całych sił, twarz Rohgarda była nie do rozszyfrowania.
 - Nie więcej niż pięćset Nivellów. – odpowiedział Generał patrząc prosto w oczy Kapitana. Ten jednak nie dał znać po sobie, iż zaproponowana kwota przekracza dwa razy tą, której mogli się spodziewać. Spokojnie, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów wyjął fajkę z ust, po czym wypuścił dym nosem. Rozejrzał się po namiocie, aby po chwili znowu spojrzeć w twarz Rohgardowi.
 - Pięćset pięćdziesiąt! – zaproponował krasnolud z nadzieją w głosie. Widząc przed sobą kamienną twarz wiedział, że żarty się skończyły. Należało się wycofać.
 - Dobra niech będzie pięćset! Kiedy wypływamy?
 - Dziś koło południa chcę widzieć „Kostuchę” przy latarni Mithul. Na pokładzie powinny się znaleźć cztery wielkie skrzynie, skłonne pomieścić dorosłego trolla.
 - Chyba nie chcecie przewozić tych bestii!? – krzyknął krasnolud podrywając się z miejsca.
 - W tych skrzyniach będzie coś gorszego niż trolle, uwierz mi…
 - Cholera na co ja się zgodziłem!? Yarpen chodź za mną! Trzeba przygotować statek. To do południa! – zakrzyknął dziarsko Kapitan opuszczając namiot Rohgarda.
 - Krasnoludy mają dziwne podejście do życia – rzekł Generał do Redbecka stojącego przy wejściu. – Daj im więcej niż marzą, a pomyślą, że jesteś głupi i będą próbowali wyciągnąć dodatkową premię.
 - Nie rozumiem tylko, dlaczego zatrudniłeś do tej roboty „Kostuchę”. Przecież w Damish wszyscy będą uciekać na jej widok. To najbardziej osławiony statek piracki jaki widziałem! Na twoim miejscu wziąłbym „Zagładę”. Przynajmniej nie są ścigani listem gończym.
 - Uwierz mi Redbeck, wiem co robię. Musimy przygotować się do podróży. Zbierz trzydziestu najlepiej wyszkolonych żółtodziobów. Karz im pobrać z magazynu nasze stare, rozpoznawcze zbroje. Niech wezmą też po dwa miecze.
 - Nie lepiej wziąć do Damish starych weteranów? Przynajmniej wiedzą co to zabijanie.
 - Tego właśnie chcę nauczyć młodych – Rzekł wychodząc z namiotu.
 Obóz tętnił życiem. Od kiedy skończyli budowę kuchni i kuźni nastroje żołnierzy znacznie się poprawiły. Raz dziennie grupka orków wychodziła do lasu, żeby upolować coś do jedzenia. Dowództwo nie przysyłało żywności od dwóch tygodni. Ostatni goniec jaki został wysłany z wiadomością do Beshellu nie wrócił.  Rohgard podszedł do wielkiej tablicy z ogłoszeniami. Większość z nich zawiadamiała o możliwości zamiany oręża czy zbroi. Jednak jedna z kartek wisiała tam zawsze, a raczej była wymieniana każdego ranka. Napis na niej głosił:
Stan Piątego Pułku Piechoty Beshellu: 2441 żołnierzy + Generał.
 Rohgard uśmiechnął się sam do siebie widząc dopIsentoR na końcu. Tego dnia pogoda była wyjątkowo ładna. Na niebie nie było ani jednej chmurki, słońce nie paliło tak strasznie jak zwykle a delikatny wiaterek muskał rzadką czuprynę generała.
 - Ludzie! Ludzie tu idą! – krzyczał zwiadowca z wieży nad bramą wjazdową. Rohgard spojrzał na niego. Nie wyglądał na specjalnie wystraszonego tym faktem. Był raczej uśmiechnięty.
 - Przepruć? – zapytał szybko ukazując ciężki, żelazny łuk.
 - Ilu ich jest? Wojownicy czy cywile? – Zapytał Generał
 - Tak na oko to trzydziestu! Na przedzie czterech zbrojnych. Reszta to cywile! Co robić?
 - Gebrod, Mufren, Zabbag! Bierzcie łuki i na wieżę! Pomóżcie Egerdowi!
 Po sekundzie wyznaczeni orkowie znaleźli się na szczycie wieży, tuż obok zwiadowcy.
 - Generale co robić? – Zapytał Egerd po raz kolejny
 - Zabić. Co do jednego.
 Orkowie naciągnęli cięciwy ciężkich, stalowych łuków. Dokładnie zmierzyli wzrokiem odległość i wypuścili strzały. Każda z nich przechodziła przez człowieka jak przez masło, zabijając również stojącego za nim. Brama obozu uchyliła się lekko. Zza niej wyszedł Rohgard wraz z kilkoma innymi żołnierzami. Ludzie uciekali w popłochu.
 - Przerwać ostrzał! – krzyknął Generał. – Kompania! Za mną! Zabić wszystkich!
 Orkowie spokojnie, lekkim truchtem pobiegli w stronę uciekających wieśniaków. Czterech zbrojnych, którzy zagrodzili im drogę do cywili po sekundzie kąpało się we własnej, ciepłej krwi. Rohgard długimi susami dobiegł do największej grupki uciekających i powoli, nie spiesząc się przecinał ich wpół ostrzem swojego debaharytowego topora. Krew powoli zalewała kolejne zagłębienia w ziemi, tworząc czerwone kałuże.
 - Przeszukać zbrojnych! – rozkazał Rohgard będąc na kilka kroków od wejścia do obozu – Może będą mieli jakieś ciekawe informacje! Redbeck!
 - Jestem tu – odpowiedział mu zimny głos swojego zastępcy
 - Masz tych żółtodziobów? Już południe a do Mithul jest kilka ładnych staj!
 - Czekają przy południowej bramie.
 - Zatem ruszajmy – odrzekł Rogard.
 W obozie nie przywitano wiwatami swojego króla. Grono żołnierzy, myślących o chorobie psychicznej generała powiększyło się o czterdziestu kolejnych. Ten jednak szedł obojętnie, nie zwracając uwagi na nikogo z wyjątkiem Redbecka.
 - Co ci do łba strzeliło?! Zabiłeś uchodźców! – zapytał Redbeck kiedy wyszli poza obóz. Na skraju lasu majaczyły sylwetki orkowych żołnierzy.
 - Uchodźcy czy nie, to są ludzie. Wypowiedzieliśmy wojnę ludziom. Zasługują na śmierć…
 - „Wielu z tych, którzy żyją, zasługuję na śmierć! A wielu z tych którzy umierają, zasługuje na życie! Możesz ich im obdarzyć? Nie bądź więc tak pochopny w ferowaniu wyroków śmierci.” – zacytował jednym tchem Redbeck – Pamiętasz kto tak mówił? Pamiętasz jeszcze Nemroda?
 - Nemrod był durniem, który wierzył, że może zmienić świat. Chciał rebelii? Dałem mu rebelię. Chciał pokoju z ludźmi? Zginął z ręki człowieka.
 Przez dalszą drogę, żaden z nich nie odezwał się już ani słowem. Po kilku minutach marszu doszli do grupki żołnierzy, którzy wyglądali na lekko przestraszonych perspektywą „samobójczej misji” jak powiedział Redbeck. Na znak Generała udali się do jaśniejącej na wybrzeżu latarni morskiej Mithul. Związana była z nią legenda o statku pirackim. Otóż pewnego dnia do długiego molo przy latarni przycumował bardzo stary okręt, którego kapitanem był Nervees Numman, ciemny elf. W rzeczywistości Nervess i jego załoga byli ożywieńcami zatapiającymi każdy statek, który nie pozdrowi ich zieloną banderą. Rohgard podszedł do stromego klifu tuż przy latarni. Pośród wystających z oceanu skał, sterczały maszty, połamane deski, nawet flaga przyklejona do idealnie gładkiego kamienia.
 - Jesteście więc! Już myślałem, że nie przyjdziecie. Ładujcie się na „Kostuchę” ale najpierw chcę zobaczyć złoto. – rzekł krasnoludzki Kapitan wychodząc z latarni.
 - Oto i ono – odpowiedział Rohgard rzucając pod nogi krasnoluda mieszek pełen brzęczących monet
 - No i to rozumiem! Skrzynie czekają! A gdzie wasze monstra?
 - Właśnie przed nimi stoisz – odpowiedział szybko Rohgard prowadząc żołnierzy na statek…

- - -

 Słońce już zaszło kiedy na horyzoncie pojawiły się śnieżnobiałe, połatane żagle pięknego galeonu o wdzięcznej nazwie „Kostucha”.  Był to stary statek, który służył piratowi Nemmurowi już dobre siedemdziesiąt lat. Mimo tego upływu czasu galeon prezentował się znakomicie. Długie, bogate rzeźbienia pokrywały obie burty statku. Na dziobie, w miejscu, w którym zazwyczaj znajdowała się piękna syrena, rysowała się śmierć w długim, czarnym płaszczu z kapturem narzuconym na głowę. W ręku jej widniała kosa z prawdziwego zdarzenia.
 - Ahoj szczury lądowe! – Zakrzyknął kapitan schodząc z pokładu do portu. – Widzę, że „Zielona Ostryga” ciągle jeszcze stoi! Napiłbym się tam piwa! Kompania za mną!
 - Hola hola Nemmur! – odpowiedział mu głos Dowódcy Straży wychodzącego zza najbliższego budynku, jakim był targ starego Lirga – rybaka.
 - Z rozkazu najjaśniejszego króla Dunkleida,, mam obowiązek pojmać cię i zaprowadzić do lochu wraz z załogą, gdzie poczekasz na karę śmierci za swoje zbrodnie. Straż, zabrać go!
 - Nie tak prędko! – rzekł krasnolud szperając w kieszeniach swojej ulubionej, pirackiej kamizelki. – O! Nareszcie! – krzyknął z radością ukazując wymięty kawałek papieru. – Masz i czytaj sobie „wysoki”.
 Dowódca straży wziął papierek do rąk. Długo przewracał go we wszystkie strony aż znalazł tę właściwą, z której należało rozpocząć czytanie.
 - „Ja, Rohgard, król i władca Królestwa Beshellu nadaję Nemmurowi Sagarowi status posłańca i dyplomaty Królestwa. Obowiązuje go również immunitet oraz oczyszczenie ze wszelkich win.” – Strażnik podrapał się po głowie – Idź Nemmur, ale nie wchodź mi w drogę! Dobrze ci radzę…
 - Nie gadaj tyle chłopczyku bo pomyślę, że chcesz mnie obrazić – zaśmiał się rubasznie krasnolud.
 - Jeszcze jedna sprawa piracie! – Dowódca złapał go za bark odwracając do siebie z wysiłkiem. – Co wieziecie? Mamy prawo sprawdzić każdy ładunek, który przywozicie do portu chociażby na pięć minut. Co jest w tych skrzyniach? – Zapytał wskazując palcem na cztery potężne pakunki załadowane na „Kostuchę”  - Żołnierze! Otworzyć skrzynie!
 - Wykup dla swoich podwładnych trumny Lennok! Właśnie idą na spotkanie z czterema dorodnymi Yeti prosto z gór Drihneah!
 Jedna ze skrzyń zatrzęsła się. Ze środka dochodził potworny ryk. Reszta skrzyń poszła za przykładem pierwszej.
 - Na pewno to otwierać? – Zapytał strażnik dowódcę stojąc obok jednego z pakunków
 - Zostawcie… - odpowiedział po namyśle - Idziemy do zamku! A ciebie Nemmur, kiedyś jeszcze dorwę…
 - Gadaj zdrów! – krzyknął krasnolud za oddalającym się dowódcą – Kompania za mną! – rozkazał z uśmiechem wskazując drzwi karczmy „Zielona Ostryga”.
 W porcie nie było nikogo. Pustynny klimat tego miejsca dawał o sobie znać bardziej w nocy niż w dzień. Wielu podróżników nocujących na pustyni nie budziło się już. Po prostu zamarzli.  Latarnie rzucały nikłe światło na bruk tworzący ulice tego pięknego miasta o wdzięcznej nazwie Damish.  Z każdej części portowego zakątk
 

Gother

Gother

Użytkownicy
Nieskromny Mistrz Gothica
posty457
Propsy260
ProfesjaScenarzysta
  • Użytkownicy
  • Nieskromny Mistrz Gothica

Gother

Rohgarn - Żołnierze Beshellu
#1 2008-07-17, 12:27(Ostatnia zmiana: 2008-07-17, 12:29)
Wydawało mi się, że będę jedynym, który przeczyta to wszystko do końca, ale troszeńkę  przeliczyłem swe siły. Wysiadłem przed trzecią częścią. Wiesz, że masz zadatki na pisarza? No bo pisanie tak długiego opowiadania mimo, że to takie badziewie, taka lipa, taki gniot kompletny musi świadczyć o jakichś niesamowitych zdolnościach piszącego. A tera wytknę ci część błędów jakie popełniłeś. Mam nadzieję, że ktoś oprócz ciebie tego posta przeczyta i podobnych byków nie zrobi. No to jedziemy
Po pierwsze narracja. Jaka być powinna? No, narrator (niezależnie w jakiej osobie) może opisywać sytuacje krytycznie się do nich odnosząc, może żartować z bohaterów, być ironiczny... Twój zdaje się mieć wszystko gdzieś. Co tam bitwa, co tam umierający z dala od domu orkowie, narrator to jakiś facet przed telewizorem, który ogląda taki film, dlatego, że nic innego w tej telewizji nie ma. "Jakieś dziwne ludki se chodzą, cholera, gdzie ja zostawiłem pilota?"
Cytuj
Nikogo nie było. Nikogo, oprócz krasnoluda, zachwalającego swój towar…
Taaa nikogo, to komu on zachwalał ten towar? Orkowi? A lepszego miejsca znaleźć sobie na swój kramik nie mógł? Narratora oczywiście ten fakt nie zastanowił. Taaa
Lecimy dalej czyli zwyczaje w tym twoim świecie. Jakie one są? No bo jak można rzucać toporem w króla w konsekwencji dostając tylko tak lipną karę? Mógłbyś co nieco przybliżyć czytelnikowi wierzenia i te takie choćbyś opisywał znaną gierkę to po prostu należy wrzucić do opka kilka kawałków opisujących zwyczaje miejscowych.
Kolejny przykład orkowej mentalności:
Cytuj
Trzech naszych współbraci zawisło dziś na szubienicach. Nie dotarli do pokoju kartografa. Rozmawiałem z nimi przed egzekucją. Kazali powiedzieć, żebyście się o nich nie martwili i wypili ich zdrowie. Wiemy jednak, że z Komnaty Map są trzy wyjścia, w tym jedno prowadzi do piwnicy.
Rety! To ten przemawiający jedno zdanie tym zuchom poświęcił! Probowali, starali się, a on tylko wspomniał, że kazali wypić za zdrowie. Nawet nie zwolnił z objaśnianiem dalszej części planu.
Poza tym we fragmencie, w którym występuje przedstawiony wyżej tekst występuje tyle imion i postaci, że pogubiłem się zupełnie. Najzwyczajniej straciłem wątek (ciekawe jak inni)

Teraz pomysł. Jest do kitu. Nic nowego, zdrada, utrata pozycji na dworze, zemsta na panującym wraz z grupą buntowników chcących obalić tyrana. Hmm gdzieś to już słyszałem. Nie byłoby tak źle gdyby nie samo wykonanie. Tekst nie powinien być nudny (twój miejscami jest aż okropnie), nie zaskoczył mnie ani razu (nawet to dziwne, opisane wyżej zachowanie krasnoludzkiego kupca) i ogólnie błędy logiczne, brak nawet ogólnej wiedzy na temat opisywanych przez siebie rzeczy. Ufff...
 


0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.
0 użytkowników
Do góry