rok 256, dzień 25-ty, obrona twierdzy Salandil
W pamiętnym roku 256, gdy szarańcze pustoszyły państwo zaczynając od wschodnich granic Świętego Królestwa Damereh, panował głód, a pięć państw sprzymierzonych wciąż nacierało na nasze królestwo tylko cud mógł uchronić nasz lud od klęski. Taki cud się zdarzył, w roku, w którym wielu przepowiadało totalną klęskę. Dzielny król Ramhor III wraz ze swoim wojskiem odparł atak nieprzyjacielskich sił. Oto historia, która pokazuje, co się tamtego pamiętnego dnia stało.
Nasze wojska znajdujące się wewnątrz twierdzy czekały na nieuniknione, na koniec. Wielu ludzi później się może zastanawiać, dlaczego się nie poddali, dlaczego żołnierze widzący potęgę wrogich armii nie ogłosili buntu, nie wywiesili białej flagi. Jest na to jedna odpowiedź - przeogromny honor obywateli Świętego Królestwa Damereh, który nie pozwalał zginąć nie podjąwszy wcześniej walki, ani być niewolnikiem, dlatego też walczyły wtedy również kobiety i dzieci.
Gdy zza horyzontu wyłoniły się wrogie wojska zachodziło słońce, którego połowa wisząca nad setkami tysięcy wrogów wyglądała pięknie. Był to widok jaki wielu chciałoby zobaczyć kilka godzin przed śmiercią.
Podchodzące pod zachodnie zbocze armie budziły lęk wśród wielu naszych ziomków, którzy następnego dnia mieli świętować wielkie zwycięstwo. Być może, gdyby strome zbocza nie zmuszały do podejścia pod zamek od jednej tylko strony przyszłość rysowałaby się całkiem inaczej, a ja nie mógłbym dziś tego robić.
Stający za murami żołnierze, szukający kilku oddechów przed szarżą tworzyli wielką mozajkę kulturową, ludzie z południa, wschodu, północy i zachodu sprzymierzeni w walce przeciw rosnącemu w siłę królestwu, których łączyła tylko chęć zdeptania cywilizacji, która w niedługiej przyszłości mogła zagrozić im wszystkim. Byli tam ludzie biali, czarni, mieszani.
W momencie, gdy Słońce zaszło, a wojownicy po obu stronach zapalili pochodnie ruszyła szarża, od której zadrżała ziemia, a obrońcy poczuli odór śmierci, która nadchodziła zza rogu jak bandyta mający nas obedrzeć ze skóry. Zagrały cięciwy łuków. Ostrzał nie ustawał, umierało wielu, lecz wciąż biegnąca naprzód armia nie ustawała. 300, 200, 150, 100, 50, 10 metrów i doszli do murów, ustawiali drabiny, robili miejsce dla nadchodzących taranów. Było już prawie po wszystkim, wielu już czekało na jatki koniec. Na moment, w którym niedobitki zostaną dobite, korona z brązu upadnie.
Wtedy jednak mimo, że noc i tak wydawała się jasna w tyły napastników uderzyła kometa. Wiele jest tez, które miałyby tłumaczyć dlaczego atakujący jej nie zauważyli, lecz najprawdopodobniej to magowie króla ją zasłaniali czarami iluzji. Płonąca kula uderzyła rozpętując piekło, wielu spłoneło, a resztę zmiotła fala uderzeniowa, którą zatrzymały dopiero potężne mury, choć i te w kilku miejscach się zawaliły. Ostatecznie przeżyła większość obrońców, padli wszyscy napastnicy.
Tak się kończy opowieść o zwycięstwie tych, którzy mieli być zrównani z podłożem.
Spisane przez Królewskiego Sekretarza Wertaa dnia 26-tego roku 256-tego w Saladnil.