Dzięki, że łapiecie mnie za błędy (mogę się dzięki temu doszkalać). I przepraszam za długie oczekiwanie - cały czas zapominałem na którym pendrive'ie go miałem. Oto pierwszy rozdział powieści :
Rozdział I
„Powitanie”[/color]
W miarę kontaktujący ze światem Gilbert zaczął płynąć w kierunku mielizny. Kiedy udało mu się do niej dotrzeć, po przepłynięciu małego dystansu zaczął odpoczywać, dysząc i sapiąc. Ból głowy nadal dawał w znaki kopaczowi. Nic dziwnego – cała flaszka mocnego bimbru niedawno wypitego zrobiła swoje. Leżał tak Gilbert przez krótką chwilę, gdy nagle za sobą usłyszał czyjeś kroki. Zaraz potem usłyszał męski głos :
- Chłopie wstawaj! Daj rękę, pomogę ci.
Gilbert posłuchał ów mężczyznę – podał mu dłoń, a mężczyzna pomógł mu wstać. Nie zdążył jednak podziękować nieznajomemu a tym bardziej przyjrzeć mu się uważnie, kiedy nagle mężczyzna mu powiedział :
– A przy okazji – witamy w koloni!
W tym samym momencie „nowy przyjaciel” uderzył z całej siły pięścią prosto między oczy Gilberta. Po raz drugi oszołomiony ponownie Gilbert padł na ziemię. Mężczyzna jeszcze parę razy kopnął kopacza, dopóki ten nie usłyszał kolejnych nadchodzących kroków.
„No pięknie, jego kumpel przyszedł mu pomóc. Cudownie...” pomyślał Gilbert. Jednak kolejny nieznajomy wyciągnął łuk i naciągnął cięciwę, co usłyszał Gilbert i nieznajomy kopiący go, który natychmiast przestał bicie kopacza.
– Wypad stąd Bullit, zanim dorobię ci drugą dziurę w dupie!
- Bo co, strzelisz? - odpowiedział.
W tym momencie nad Gilbertem rozległ się świst wystrzelonej strzały. Łucznik najwidoczniej nie żartował.
- Mówię po raz ostatni - rusz stąd dupę Bullit! - powiedział, naciągając cięciwę kolejną strzałą.
Bullit burknął, po czym powiedział do Gilberta :
- Jeszcze z tobą nie skończyłem. Możesz mi wierzyć.
Po tych słowach odszedł od ledwo dyszącego Gilberta. Łucznik natomiast podszedł do kopacza i pomógł mu stanąć na nogi. Gdy to zrobił, nagle Gilbert z nadmiaru wrażeń i wypitego trunku zaczął wymachiwać pięściami, jakby chciał dać w pysk swojemu oswobodzicielowi.
- Jeszczy... chik! roz mi... hik! udyrz... hik! to... to zobocys... hik! - zaczął głośno wrzeszczeć.
Łucznik zaczął się głośno śmiać.
- Z choinki się urwałeś chłopie? - zaczął mówić, z trudem powstrzymując się przed dalszym śmiechem – Najpierw ci pomagam, a teraz chcesz mnie walnąć?
Tok... hik! - powiedział pijaczym bełkotem Gilbert, jednak zauważając, że osoba do której mówi ma dalej łuk wyciągnięty w pogotowiu ze strachu natychmiast schował ręce za plecami.
Tak lepiej - odparł nieznajomy- A przy okazji - nazywam się Diego.
Gilbert wytrzeszczył oczy.
- Diego? - zaczął bełkotać na skraju zrozumiałości - Znom cię... hik!
- Taa, a niby skąd? - zapytał zaciekawiony Diego.
- No, godoł mi...
- Czekaj, nic z tego nie rozumiem! - przerwał Diego, po czym wyciągnął ze swojej skórzanej torby fiolkę dziwnego napoju, którą wręczył Gilbertowi.
- Masz, do dna! - powiedział.
Gilbert spojrzał na fiolkę pijackim wzrokiem przez chwilę, po czym z ciekawości wypił zawartość specyfiku do dna. Już po chwili zaczął głośno kachlutając, powstrzymując się od wymiotów.
- Co to kurde jest? - wybełkotał, cały czas kaszląc.
- Wyciąg z kiszonego ogórka. Najlepszy na kaca. - spokojnie wytłumaczył Diego – No a teraz – skąd mnie znasz? - zapytał po chwili.
- Gerbrand, chyba tak nazywał się ten cham... - odpowiedział Gilbert.
Diego wzdrygnął się.
- Gerbrand?
- Tak, a wy się znacie?
- Ja byłem... zaraz, a co cie to obchodzi? - przerwał nagle Diego - To, że ci pomogłem, nie oznacza, że jesteśmy przyjaciółmi.
- Ejże, co się tak gorączkujesz? Ja dla niego pracowałem - znaczy się musiałem.
- A po co mi to mówisz?
- No, żeby potem nie było niedomówień, jakbyś go nienawidził. Mówił mi o jakimś pracowniku na literę D i się domyśliłem.
- To że mam w imieniu literę D nie znaczyło wcale, że dla niego pracuję. Ale rzeczywiście – pracowałem dla niego. - powiedział Diego.
- No, wiedziałem – powiedział podekscytowany Gilbert.
Diego spojrzał na Gilberta, jakby przed sobą miał jakiegoś debila.
- I z czego się cieszysz? - zapytał się go po chwili.
- A, tak sobie – burknął zawstydzony swoim zachowaniem Gilbert.
- Dobra, co robiłeś na powierzchni, znaczy się – zanim tu trafiłeś?
- Ja? Jestem zwykłym farmerem z Khorany. – zaczął opowiadać Gilbert – Sam codziennie uprawiałem zboże i pszenicę. Ale mimo tego mój dom zawsze był pusty – jak nie plagi polnych bestii to bandyci. A w dodatku jeszcze królewskie podatki – zawsze im mówiłem, że jak ja biedny...
- Dobra, zamknij się już! - przerwał nagle Diego.
Teraz Gilbert popatrzył na Diega zdziwionym wzrokiem.
- O co chodzi? - zapytał go po chwili.
- Jesteś już chyba setnym więźniem który papla mi swoją historie o swojej „biedocie”. Człowieku, wiesz ile mnie to obchodzi? Pytałem się tylko co robiłeś. - powiedział zirytowanym głosem Diego.
- A, no to byłem farmerem...
- Tyle! Wystarczy! – ponownie przerwał Diego – Wiem tyle, ile potrzebowałem. A teraz do obozu...
- Chwila! - krzyknął Gilbert – A ja?
- Co „ty”? - zapytał Diego.
- No, gdzie ja mam się udać?
Diego sapnął znużony nowym więźniem.
- Widzisz tą dróżkę? - powiedział Diego, wskazując na wydeptaną ścieżkę - Prowadzi do Starego Obozu. Idź cały czas nią, a po chwili dotrzesz do jego bram. A jakby strażnik cię zatrzymał przed nią, to powiedz mu, że ja kazałem ci się do mnie zgłosić. Broń znajdziesz koło Opuszczonej Kopalni, gdybyś oczywiście potrzebował. Po drodze ją zauważysz. W obozie wytłumaczę ci resztę. Zobaczymy się w niebawem, jeśli ścierwojady nie zrobią z ciebie pożywki!
- Jeszcze jedno – zaczął mówić Gilbert, ale nie zauważył już obok siebie Diega, który w niespodziewany. Zrezygnowany Gilbert zaczął iść wzdłuż ścieżki. Przeszedł już przez drewnianą bramę do Placu Wymian (Strażnicy na niej zwyzywali go od „starego piernika” i tym podobnych), Opuszczoną Kopalnie, którą poznał jedynie po zamkniętej na osiem zamków żelaznej bramie – przed nią zgodnie ze słowami Diega znalazł kilof. Poza tym minął obozowisko dwóch myśliwych, gdy zeszedł już na równinę (wolał do nich nie podchodzić – obawiał się kolejnego mordobicia) oraz przez drewniany most, strzeżony przez kolejnych dwóch strażników. Po dłuższej wyprawie Gilbert dotarł pod bramę Starego Obozu. Już miał przez nią przejść, gdy strażnik krzyknął :
- STAAAAĆ!
C.D.N